Capcom uparł się na nowego Dantego, bo niby jest TAAAAKI młody, TAAAAAKI buntowniczy i, oczywiście ich zdaniem, TAAAAAAKI podobny do starego Dante (w końcu ma podobne ciuchy i białe włosy po przemianie!). Trudno, wizerunek Dantego może i zgwałcony, ale przynajmniej sama gra jest przyzwoita. Zaintrygowałem? To dobrze - bo wiecie, możecie o tym wszystkim przeczytać poniżej, o tutaj.
Tak naprawdę nowe DMC było pierwszą grą, którą miałem okazję ograć na GamesComie, co było dość miłe. Może i panowie z Capcomu nawet nie zareagowali na moje wejście do pomieszczenia, ale da się to wybaczyć, bo zbiegli się do mnie zaraz po tym, kiedy usiadłem przy konsoli i pstryknąłem palcami. I tak dowiedziałem się, że 2/3 materiału do ogrania to demo, które było można ograć jeszcze na E3, zaś cała reszta to poziom, który na GamesComie mieliśmy okazję ogrywać jako pierwsi. Pierwsza myśl? EKSKLUZYWNE RZECZY. MOJA PERSONA. E3 MOŻE MI WIECIE CO.
Oczywiście, z grą miałem nieco więcej doświadczenia niż 15-minutowe ogranie dema na GC2012 – kilka dni wcześniej grzecznie oglądałem, jak pan z Capcomu ogrywa grę na prezentacji, bijąc bossa i sycząc za każdym razem, gdy ktoś poprosi o pada. Od tego samego bossa zacząłem swoją zabawę z Devilem (poziom był drugi na liście – poprzedni miał opis w stylu „Jeżeli dopiero zaczynasz z nowym DMC i chcesz tutoriala, zacznij od tego”, więc go po prostu ominąłem) i mimo tego, że całą sekwencję oglądałem już wcześniej, to, głównie ze względów czasowych, spokojnie i bez znudzenia przebrnąłem przez całą jej połowę. To, co powinno zainteresować wszystkich grymaszących na nowego Dantego, do połowy zaliczała się też pierwsza cut-scenka, która zadanie miała jedno: pokazać humor gry i ogólny charakter nowego protagonisty.
Capcom może i naszprycował mnie chyba najlepszymi dragami na rynku (bo innej opcji nie widzę. Dzięki Capcom za dobrą zabawę), ale cała nienawiść do Dantego, który Dantem tak naprawdę nigdy nie był, nie jest i nie będzie trwała krócej, niż wysyp gier na PSVita (dla uściślenia – nie mówią o nim nawet legendy). Spodziewałem się, że będę musiał jakoś specjalnie przestawiać się na grę tylko po to, by traktować ją jako oddzielną serię, byleby nie płakać z powodu zepsucia Devil May Cry. I to był błąd, bo proces ten zachodzi, ale podświadomie i w pełni automatycznie. Powód? Proste, nowy DMC to nic innego jak zupełnie nowy tytuł o zupełnie innej stylistyce, do której nowy, genitaliowaty (łagodniejszego przymiotnika znaleźć nie potrafię) wpasowuje się idealnie – i to w pozytywnym sensie. To zamknięty świat tworzący swój własny kanon, swoją własną historię i swój własny styl, którego wielu się obawiało, ale tak naprawdę nie ma czego. Ja, ww3pl, Robert Sawicki i zwijcie mnie jak jeszcze chcecie, który właściwie potrzebował terapii, by pozbierać się po trailerach z Dante, śmiałem się z jego żartów – i od czasu każdego z tych filmów nie zmieniło się wiele. To dalej ten sam dupek, którego nikt nie lubi, bo nie jest ani fajny, ani też śmieszny (jeśli wyjęty z kontekstu), ale do nowego, równie dupkowatego świata z równie dupkowatymi postaciami wpasowuje się dupkowato-idealnie. I gdyby włożyć tego dupka do niedupkowatego świata z poprzednich części serii, Capcom stałoby się w moich oczach dupkiem, stąd dobrze, że nikt prócz dupka z DMC na dupka nie wyszedł.*
Humor jest (i to zrobiony na tyle dobrze, że z prostego krzyczenia „Fuck you”, które zazwyczaj ma kiepski potencjał komediowy, zrobili coś, z czego śmiał się każdy), ale to, co wali po oczach najbardziej, to walka. Przy oklepywaniu bossa nie dało się jeszcze odczuć zbyt wiele – ot, całość wygląda soczyście, ale to wciąż tylko bicie silnej postaci, która niemal cały czas stoi w miejscu. Prawdziwa magia zaczęła się dopiero wtedy, gdy przeniosłem się na ulice jakiegoś miasta, gdzie panoszyli się mniejsi przeciwnicy, z którymi można było po ludzku powalczyć. Przyjemność, jaką sprawia wyprowadzenie kolejnych ciosów, łączenie ich w słodkie combosy i oglądanie tego, co dzieje się na ekranie zdecydowanie wykracza ponad to, co było w Devil May Cry 4. Odgłosy są soczyste, a przy całej reszcie zarówno w kwestii wizualnej, jak i samych odczuć można mocne chrupnięcie, a jego obecność (lub brak) od zawsze stanowiła dla mnie o sukcesie każdej z gier. Nie bardzo rozumiałem dlaczego przez pierwsze pięć minut nie miałem problemów ze świadomym wyprowadzeniem skomplikowanych combosów, by później nie móc stworzyć kombinacji dłuższej niż trzy ciosy, ale znając życie to efekt niczego innego, jak Capcomowych dragów. Co poradzić. Jest soczyście, radość wylewa się z ekranu, a sam w czasie gry cieszyłem się i krzyczałem jak moja sąsiadka z góry w godzinach nocnych. W mieszkaniach w bloku słychać wiele rzeczy.
W kwestii audiowizualnej ciężko cokolwiek powiedzieć – jest, idealnie przedstawia świat gry i może nie sprawia, że taczam się po podłodze i płaczę przez to, że Bóg dał mi możliwość dotknięcia kontrolera, ale jest ładny. To, co chyba najważniejsze, grafika po prostu pasuje do całej reszty, stanowi z nią jedną, zwięzłą całość, przez co dobrze się na to wszystko patrzy. Identycznie jest z dźwiękiem. Muzyka potrafi momentami odpowiednio naładować (choć zdarzają się też średnie kawałki), dźwięk ma w sobie to „chrupnięcie”, o którym mówiłem wcześniej i całość, tak jak w przypadku grafiki, wpasowuje się w resztę. Jasne, można było bawić się w jakąś niemożliwą jakość pokroju Uncharted 3, Crysisa czy Landwirtschafts Simulator – ale po co? Same poziomy również są zaprojektowane przyjemnie i z pomysłem – jeden z nich odbywał się na zewnątrz w okolicy więzienia. Co w tym takiego oryginalnego? To, że cały świat odwrócony był do góry nogami, przez co obowiązkowa w grach przepaść, w którą można było zlecieć, stanowiło niebo. Klimatem wiało jak z otwartej toalety na GamesComie.
To, z czym mam problem, to podejście samego Capcomu i developera, którzy nie bardzo wiedzą, co ze sobą zrobić i oboje bawią się w bandę idiotów. Każdy z nich jest świadomy faktu, że nowy Dante nie spodobał się właściwie nikomu, ale zamiast wytłumaczyć sytuację i pokazać, że świat dostosowano do jego wizerunku udają, że to stary, dobry Devil May Cry, tyle że z nowym Dante. Więcej! Bezczelnie (a czuję się jak naczelny burżuj i szlachcic gier komputerowych, gdy używam tego słowa) dali Dantemu typowe dla serii (nawet Nero takie miał) białe wioski po przemianie w demona licząc na to, że narzekacze przestaną biadolić i pójdą dalej lepić swoje babki z piasku. Daje się też zauważyć tok rozumowania polegający na tym, że Dante to tak naprawdę ekstra facet, tylko że z trailerów (które przecież Capcom sam przygotowuje, duh) poznaliśmy go od złej strony i dopiero po zagraniu w grę pokochamy go jak własne zwierzątko. W skrócie, to nie nowa postać jest tutaj problemem, ale Capcom i developer, gdzie obie ekipy powinny policzkować się do upadłego, by rzeczywiście zastanowić się nad całą sytuacją i postąpić z nią w należyty sposób.
Nowy Devil May Cry być może nie jest wisienką, której gracze (w tym i fani serii) potrzebowali, ale wisienką, na którą zasługują. Kompletny reboot, choć o zmienionym stylu, prawdopodobnie każdy automatycznie potraktuje jako nową grę i w chwili, gdy stary Dante nie będzie nawet przechodził przez myśl, szczęście spłynie na graczy, którzy w spokoju będą mogli cieszyć się tytułem. Na podstawie dema, które widziałem stwierdzam, że jest przyjemnie, momentami zabawnie i gra, pod właściwie każdym względem, daje masę radochy. Mam pewne obawy co do tego, czy gra nie staje się dość monotonna przy dłuższym kontakcie, ale to okaże się dopiero wtedy, gdy dostanę (tak, dobrze czytacie – dzięki Wam, moim świadkom, może wreszcie to do mnie gra poleci do recenzji) grę do przetestowania. To, na co kiedyś chciałem lać smołę, pióra i na końcu podpalić, zamieniło się w grę, w którą rzeczywiście mógłbym rzucać pieniędzmi. Po cichu liczę na to, że odpowiednie demo ukaże się możliwie szybko na Xbox Live i PSN, byście sami mogli wyrobić zdanie na temat tego tytułu. Póki co, musicie mi zaufać, jak zawsze.
*Wybaczcie, po prostu musiałem – nie mogłem powstrzymać się od tego combo i wstyd mi jak za mój trzydniowy zarost.