Grubo ponad kwadrans zabijałem tego krasnoluda. Wróżka i złodziej już dawno gryźli piach, ukorzeni przed wszechmocą mojego Czaru Rozkazu słanego z samego szczytu skały, gdzie na skroń włożyłem Koronę Władzy. Ale krasnolud się nie poddawał. Krążył skubaniec po wewnętrznej krainie, niby tak nonszalancko i bez sensu, ale ja wiem, że chciał mnie wziąć na przetrzymanie. I prawie mu się udało, bo o mały włos bym nie osiwiał z frustracji, a moje złorzeczenia niosły się hen, aż ku wioskom i miastom zewnętrznej krainy. Za każdym razem, gdy udało mi się urwać mu punkt czy dwa żywotności Rozkazem, szuja kurduplowata trafiał jakimś cudem do zamku, gdzie go królewski medyk leczył za friko z racji tego, że się brodaty parch zaprzyjaźnił jakiś czas temu z księżniczką czy tam księciem. A jak nie do zamku, to skarłowaciały obśliniony pacan właził prosto do ukrytej doliny, gdzie swój sklepik rozłożył wędrowny medyk, taka jego mać altruistyczna, padalec niesłychany. Mało się resztki zębów od zgrzytania nie pozbawiłem, przez piętnaście minut rzucając kostkami i modląc się, żeby te krótkie nóżki poniosły szubrawca gdzieś na drugą stronę, w okolicę oazy i obu pustyń. I w końcu polazł tamże, mnie się pofarciło z rzutami, jemu wypadła jakaś jedynka czy coś i nie zdążył na czas. Legł, taki syn, a ja w końcu mogłem odtańczyć tryumfalny taniec Władcy Wszystkiego i Całej Reszty Też.
Po kilku partyjkach z botami zaczyna być nudno. Zna się już karty, zna się postacie, wszystko staje się rutyną dlatego, że komputer nie potrafi nam rzucić jakiegoś poważnego wyzwania. Gramy sami ze sobą w grę, która jest dla kilku osób i cyfrowe imitacje tychże niezbyt się sprawdzają. I nikt tego po nich nie oczekiwał. Trzy czwarte przyjemności, jaką dawało granie w planszowy pierwowzór nie brało się z zasad, kartonu i kości, tylko z interakcji i rywalizacji z przyjaciółmi. I ten element strasznie trudno jest w stanie nienaruszonym przenieść do komputera, o czym świadczy cała masa kiepskich cyfrowych wersji słynnych planszówek. Jak sobie z tym radzi Talisman Digital Edition? Nie najgorzej, ale też nie idealnie. Pierwszy plus ma za umożliwienie grania przy jednym komputerze, ale nie jest to optymalna konfiguracja. Zwłaszcza, jeśli gracze nie są dobrze zaznajomieni z zasadami i całym systemem - w sytuacji, gdy ktoś chce doczytać opisy, niewielką czcionką wykonane, granie może się stać mocno niewygodne, zwłaszcza jeśli nie mamy możliwości podłączenia gry do dużego telewizora, na którym wszystko ładnie widać. Zmienianie się przy klawiaturze i myszce też komfortowe nie jest, a wsparcia dla kilku kontrolerów, jak przy podobnych grach konsolowych, tutaj nie ma. Zresztą, który szanujący się pecetowiec ma w domu takie urządzenia, nie? Dlatego też z powodów logistycznych granie lokalne jest uciążliwe. Pozostaje to sieciowe, które z kolei ma dwa oblicza.
Albo gramy z obcymi przypadkowymi ludźmi, albo też zakładamy grę dla znajomych. Z tym pierwszym bywa różnie, co nie dziwi. Są ludzie, którzy fajnie się komunikują i nie przeciągają rozgrywki, ale są i tacy, którzy umyślnie ją psują, traktując ją jak jeszcze jedno Call of Duty, w którym liczy się zwycięstwo i pognębienie przeciwnika. W kontekście Talismana to zupełnie nie działa - to gra, w której rywalizacja musi być towarzyska albo robi się nieprzyjemnie. I z mojego doświadczenia w sieciowym graniu wynika, że częściej jest właśnie niemiło niż wręcz przeciwnie. Rzadko uda się rozegrać dobrą partię, także dlatego, że zwykle trwa ona więcej niż pół godziny i trzeba się liczyć na przykład z wychodzeniem graczy. Nikt na ich miejsce nie przyjdzie, bo gra nie obsługuje dołączania się w trakcie rozgrywki, choć moim zdaniem powinna. No, różowo nie jest i przeżyłem w sieci gorsze chwile niż te z krasnoludem, a nie opisałem ich tylko dlatego, że traumatyczne wspomnienia były zbyt bolesne. I nie powstrzymałbym się pewnie od bardzo niecenzuralnych wyrażeń.
Czy warto zatem? Tak. Zdecydowanie, jak najbardziej, ze wszech miar warto. Pod jednym warunkiem jednakowoż. Musimy mieć dobrych znajomych, którzy będą chcieli z nami zagrać i potraktują tę grę jak zdalną wersję towarzyskiej zabawy przy normalnej planszówce. Jak nostalgiczną wycieczkę w szczenięce lata. Wtedy będzie świetnie. Talisman Digital Edition jest bowiem wyjątkowo wierną wersją kultowej gry i najzwyczajniej w świecie ociera się o doskonałość tylko dlatego, że co do joty naśladuje oryginał. Naszym zadaniem jest tylko zebrać znajomych i dobrze się bawić. Jeśli mamy taką możliwość, to gra daje nam w zasadzie gwarancję miło spędzonego czasu. Ale jeśli nie... to nie. Tak po prostu. Talisman bez dobrych znajomych nie ma sensu i już.
I na koniec pożalę się tylko trochę na politykę wydawniczą autorów. Podstawowa wersja Talisman Digital Edition jest... podstawowa. Tuzin bohaterów to jak dla mnie, wychowanego na starej Magii i Mieczu, za mało. Czarów i przygód też jest mniej niż pamiętam. Twórcy planują ich dodawanie, ale płatne, co nieszczególnie mi się podoba - nie mam nic przeciwko większym dodatkom, które miałyby naśladować klasyczne planszowe rozszerzenia, takie jak Miasto, Podziemia czy, o zgrozo, Kosmiczna Otchłań, ale sprzedawanie małych pakietów postaci i kart trąci trochę wyciąganiem pieniędzy. Także dlatego, że te dodatkowe postacie są takie mocne. Taki mały zgrzyt. Ale naprawdę mały, bo tak po prawdzie to wiele nam nie popsuje, jeśli postanowimy się bawić ze znajomymi.
I pozostaje właśnie tylko ta kwestia. Macie z kim grać w Talisman Digital Edition? To grajcie, grajcie na zdrowie, zachęcam, zalecam, dobrze radzę. Ale jeśli nie ma na to widoków, to zasadność zakupu tej gry jest dość wątpliwa, lojalnie ostrzegam. Zestaw kupiony w sklepie przyjaciół nie zawiera. Trzeba mieć własnych.