Do grania w Elite: Dangerous potrzebne jest radio. To znaczy, niekoniecznie radio jako takie, ale jakaś playlista czy coś w tym rodzaju, cokolwiek, co nam będzie grało w słuchawkach i tworzyło tło. Dlaczego? Dlatego, że naprawdę sporo czasu spędzimy tutaj na spokojnym podróżowaniu pomiędzy systemami, planetami i stacjami orbitalnymi. Będziemy jak kierowca ciężarówki, którego zajęcie jest generalnie dość monotonne, ale wymaga stałej uwagi i od czasu do czasu przerywane jest jakąś akcją. W przypadku Elite: Dangerous akcja może przybierać różne formy, bo tutaj nasza ciężarówka oprócz ładowni ma też mniej lub bardziej porządne uzbrojenie oraz różniste systemy obronne. Ale nie liczcie na dynamikę, adrenalinę i ekscytujące misje bojowe non stop. Elite to nie Gwiezdne Wojny, to nie Wing Commander, ani też Freespace. Akcja nie rzuca nam się tutaj w ramiona z radosnym okrzykiem, nie, musimy jej poszukać, często na swoje nieszczęście zresztą.
Spokojne tempo gry największe problemy sprawia na początku. Zaczynamy w jakiejś galaktycznej dziurze z malutkim myśliwcem, garścią drobnych i miejmy nadzieję, że sporą dawką determinacji. Ta ostatnia będzie potrzebna przez kilka pierwszych godzin, gdy w pocie czoła będziemy bawić się w drobny handel i wykonywanie najprostszych misji w celu zarobienia na jakąś większą krypę. I przy okazji będziemy się uczyć, jak grać, bo choć Elite: Dangerous to nie jest ultrarealistyczny symulator kosmiczny, to rządzi się prawami fizyki i wymaga całkiem sporo od początkującego pilota. Wbrew pozorom najtrudniejsza nie jest walka, ale opanowanie kwestii podstawowych, takich jak samo efektywne przemieszczanie się z miejsca na miejsce. Trochę potrwa zanim się nauczymy, jak operować ciągiem i jak korzystać z różnego rodzaju napędów, by przebyć drogę z punktu A do punktu B w jak najkrótszym czasie. I jak nie rozwalić swojego drogocennego myśliwca w czasie lądowania na stacji kosmicznej w tymże punkcie B. Dokowanie w stacjach nie jest jakoś szczególnie trudne, ale pewnych umiejętności jednak wymaga, zwłaszcza jeśli chcemy przeprowadzić całą operację szybko i z odpowiednią gracją (joystick pomaga!), co zresztą daje tyle satysfakcji i przyjemności, że nie nudzi się mimo tego, że będziemy to robić setki, a może nawet tysiące razy.
Elite: Dangerous otwiera się tak naprawdę dopiero w momencie gdy uciułamy te 350 tysięcy kredytów na klasyczną Cobrę, czyli najbardziej uniwersalną maszynę w grze, która dobrze sprawdza się w zasadzie każdej sytuacji. Ma całkiem sporą ładownię, więc można w końcu zająć się na serio handlem i przewożeniem ładunków na zlecenie tudzież łupieniem na opłacalną skalę, jeśli akurat taki mamy kaprys. Jest też wystarczająco zwinna, wytrzymała i dobrze uzbrojona, by móc stawić czoła większości przeciwników, lub też przeżyć nagłe spotkanie z najgrubszymi rybami w tym galaktycznym stawie. I ma do tego silniki skokowe na tyle mocne oraz zbiorniki paliwa na tyle pojemne, że nie musimy się już ograniczać do kilku prostych tras, lecz możemy odetchnąć pełną piersią i lecieć tam, gdzie nam się uwidzi. Granie w Elite: Dangerous rusza do przodu tak naprawdę właśnie dopiero po kilku godzinach, gdy położymy już swoje łapki na Cobrze i gdy zamiast myśleć w kategoriach tego, co musimy zrobić, zaczynamy kombinować, co byśmy zrobić chcieli.
Elite: Dangerous nigdy nie mówi nam, co robić. Fabuła, scenariusz i narracja jako takie tutaj nie istnieją. Nic nie jest narzucone i mamy pełną wolność robienia tego co nam się podoba w galaktyce liczącej sobie miliardy gwiazd. Serio, miliardy. Część z nich została pieczołowicie rozmieszczona przez autorów wedle stanu aktualnej wiedzy astronomicznej, reszta zaś proceduralnie wygenerowana dla tych, którzy po prostu chcą polecieć sobie w siną dal, tam, gdzie jeszcze nikt nie dotarł i gdzie są słońca oraz planety, których ludzkie oko nie widziało. Zabawa w odkrywcę nowych światów jest oczywiście nagradzana, jeśli uda nam się dostarczyć dane z naszych badań do cywilizacji - dostaniemy za to pieniądze oraz kolejne poziomy w rankingu eksploracji, jednym z trzech głównych. Dwa pozostałe związane są z handlem oraz walką i w każdym z nich można wspinać się na dziewięć kolejnych stopni, aż do tytułowego elitarnego... co może potrwać nawet i kilkaset godzin, jak mniemam, bo ja po około kilkudziesięciu dobiłem dopiero do trzeciej rangi w każdej z kategorii.
Można powiedzieć, że Elite: Dangerous to gra bez celu. I w pewnym sensie będzie to prawda. Fabuły tutaj nie ma, a jedyne do czego tak naprawdę możemy dążyć, to gromadzenie pieniędzy i reputacji we frakcjach głównych oraz pomniejszych. Tak się przynajmniej wydaje, gdy myślimy o tej grze w klasyczny sposób, tak jak przyzwyczailiśmy się myśleć o innych grach. A nie powinniśmy, bo ona jest inna.
Elite: Dangerous to piaskownica ostateczna, ogromny świat, w którym naszym zadaniem jest po prostu... żyć. Nie jest ważne to, do czego dążymy, ale sposób w jaki do tego celu zmierzamy, tak w uproszczeniu. Ta gra za pomocą sprytnych rozwiązań, takich jak choćby świetnie pomyślany interfejs pozwalający bez reszty się w niej zanurzyć, pozwala nam prawie że naprawdę tam się przenieść i... być. To wszystko. Tylko tyle. I aż tyle. Nie mamy tutaj żadnych sztucznych granic, bo galaktyka jest tak olbrzymia, że najzwyczajniej nie ma szans przemierzyć jej całej. Jesteśmy naprawdę wolni, by robić to, co chcemy. Ograniczeniem jest jedynie sama konwencja, fakt, że jesteśmy tym samotnym pilotem w jednym statku. Elite: Dangerous nigdy nie wychodzi poza to podstawowe założenie, nie pozwala nam jak gry z serii X budować handlowego imperium i utrzymywać całych podporządkowanych nam flot. Nie, tutaj jesteśmy tylko my. No i inni gracze. I przyszłość nasza oraz całej gry związana jest właśnie z nimi.
Elite: Dangerous nie ma trybu rozgrywki samodzielnej. Możemy przez wiele godzin podróżować po galaktyce i nie spotkać żadnego innego gracza, ale oni tam są. Teraz, gdy świat gry dopiero się rodzi, nie wchodzimy jeszcze w żadne zaawansowane interakcje. Każdy sobie kosmiczną rzepkę skrobie, każdy gra na własny rachunek, handlując, polując na piratów tudzież samemu łupiąc, wykonując misje, kopiąc w asteroidach górniczym laserem, czy też odkrywając nowe systemy. Ale to się zmieni. Zacznie się zrzeszanie, zacznie się ingerowanie grup graczy w politykę oraz ekonomię na poziomie lokalnym, a potem być może i globalnym nawet. U podstaw Elite: Dangerous leży całkiem rozbudowany system gospodarczy i polityczny, tylko czekający na to, aż gracze zaczną się nim razem bawić. Powstaną gildie, związki i koterie. Może nie będzie to coś na skalę taką jak w EVE Online i tamtejszych korporacyjnych wojen, ale kto wie, może za kilka lat Elite dotrze i do tego miejsca. Tyle, że zrobi to inaczej niż EVE, które w pogardzie ma samotnego pilota - tutaj pojedynczy gracz zawsze będzie miał co robić, nawet jeśli osiągnie już najwyższe poziomy rankingów i uzbiera fortunę pozwalającą mu kupić największy ze statków i wyposażyć go w najlepsze podzespoły, co zresztą może mu zabrać całe miesiące intensywnej gry. Zawsze będzie miał co robić, bo w Elite: Dangerous, jak już mówiłem, nie chodzi o dotarcie na miejsce, tylko o podróż.
Podróż, która sama w sobie jest przyjemna. Pewnego razu postanowiłem sobie dotrzeć do Sol, naszego rodzinnego układu, żeby zobaczyć Słońce, Ziemię i całą resztę. I kilka godzin spędziłem na... dokładnym przeczesywaniu kolejnych słabo zbadanych systemów, które znalazły się na mojej drodze. Nie dlatego, że liczyłem na ranking odkrywcy, czy też pieniądze za zebrane dane, tylko dlatego, że po prostu fajnie było tak zostawić pogoń za zyskiem i po prostu sobie pozwiedzać. Oczywiście, złapałem kilka misji, które zniosły mnie z kursu, a potem przypadkiem zostałem przemytnikiem broni. A jeszcze później zająłem się intensywnym tępieniem bandytów w jednym z niepodległych systemów. Myszkowałem też po sektorze pełnym rozwiniętych i dysponujących zaawansowaną technologią układów w poszukiwaniu lepszych laserów. A potem znów był handel i zadania kurierskie, żeby trochę dorobić, bo zamiast laserów znalazłem świetny, ale drogi jak diabli silnik skokowy. I cóż, wystarczy chyba powiedzieć, że do Sol do tej pory nie dotarłem i zniosło mnie całkiem daleko z oryginalnej drogi. Tak po prostu, organicznie, naturalnie, jak to w życiu bywa. I chyba w najbliższej przyszłości tam nie zawitam, bo zajrzałem do galaktycznej gazety i zobaczyłem, że w imperialnej przestrzeni właśnie wybuchła wielka rewolta niewolników. I tak sobie myślę, czy by się tam nie wybrać, nie wziąć udziału w wojnie po słusznej stronie. No, chyba że obudzi się we mnie tymczasowo stłamszona drakońskimi karami dusza przemytnika i ruszę w kierunku planety, gdzie pojawił się nowy, potężny i coraz droższy narkotyk. Przełamywanie blokady, którą nałożyła na tamten świat federalna flota też może być zabawne. I zyskowne. A moja Cobra ma jeszcze całkiem sporo podzespołów, które nie są najwyższej możliwej jakości...
Elite: Dangerous to nie jest zwykła gra i traktowanie jej jak takiej jest niesprawiedliwe. To bardziej przeżycie, kosmiczna przygoda, niż cokolwiek innego, a już w szczególności skondensowana i wtłoczona graczowi do gardła dawka emocji i efekciarstwa. To gra specyficzna, wymagająca specyficznego podejścia i specyficznego gracza. Takiego, któremu przyjemność sprawia spokojny kilkuminutowy przelot przez jakiś duży podwójny lub potrójny układ słoneczny, w czasie którego nie ma zbyt wiele do zrobienia oprócz wprowadzania niewielkich korekt kursu, pilnowania ciągu tak by z gracją wyhamować przy stacji docelowej i... słuchania muzyki. Sfer. Tudzież tej z radia. Lub obu. Głównie obu. Mnie osobiście wciąga to na długie godziny. Nie mogę się oderwać, bo zawsze jest jeszcze jedna misja, jeszcze jeden fracht, jeszcze jeden skok. Jeśli to was pociąga, to naprawdę nie powinniście czekać. A jeśli nie, to najwyraźniej nie czujecie, nie rozumiecie zen kosmicznej ciężarówki. Trudno, to nie tragedia. W końcu są przecież o wiele cięższe przypadłości...
Najważniejsze to pamiętać o tym, że Elite: Dangerous jest na początku swojej drogi. Ma w sobie zawarty olbrzymi wszechświat, ale on dopiero zacznie rosnąć, w równej mierze dzięki twórcom, jak i samym graczom - ci pierwsi będą dodawali do niego nowe rzeczy, ci drudzy wymyślali nowe sposoby na wchodzenie w interakcje z tymi rzeczami i sobą nawzajem. I najwcześniej za rok lub dwa zobaczymy, co im się uda zbudować. Elite: Dangerous nie jest, Elite: Dangerous się staje. Ale już w tym momencie potrafi mnie, fana wiernego serii od samego początku i przez wszystkie odsłony, usatysfakcjonować. Nie zachwycić, jeszcze nie, ale... ale coś mnie do tej gry ciągle ciągnie, coś mi każe do niej wracać. Jest w niej taka spokojna, kojąca magia, której nie ma nigdzie indziej. Mam nadzieję, że wy ją też poczujecie.
Podróże małe i duże, czyli zen kierowcy ciężarówki. W kosmosie!