Remake klasy B - recenzja filmu Ben-Hur

Jakub Zagalski
2016/08/22 17:00
2
0

Ten Ben-Hur ma małe szanse na zdobycie jedenastu Oscarów i trzech Złotych Globów, a zarazem spory potencjał, by stać się finansową klapą.

Remake klasy B - recenzja filmu Ben-Hur

Tegoroczny Ben-Hur to już piąta próba przeniesienia na ekrany bestsellerowej powieści Lew Wallace'a z 1880 roku. Próba, która nie bez powodu jest uważana za remake kultowego obrazu z 1959 roku z Charltonem Hestonem w roli głównej. Nie będzie niespodzianką, jeśli od razu powiem, że nowy film blednie na tle sławnego konkurenta, zdobywcy jedenastu Oscarów i trzech Złotych Globów, który nawet dzisiaj potrafi zachwycić rozmachem i sposobem realizacji niezapomnianych scen. Czy to oznacza, że nowy Ben-Hur to zupełnie niepotrzebna produkcja, przyciągająca uwagę wyłącznie znanym tytułem?

Kiedy porównujemy scenariusze filmów z 1959 i 2016 roku pod kątem treści i linii fabularnej, nie da się ukryć, że to pod wieloma względami dwie całkiem różne historie. Mają one oczywiście wspólne fundamenty, zaczerpnięte z prozy Wallace'a, jednak scenarzyści nowej wersji potraktowali materiał źródłowy w bardzo selektywny sposób. Usunęli kilka kluczowych wątków (otwierająca scena z narodzinami Jezusa, „rzymski epizod” Ben-Hura po zatopieniu galery itp.) i położyli nacisk na zupełnie inne elementy niż w przypadku sławnego poprzednika. Tego, który trwał ponad trzy i pół godziny. Nowa wersja trzymała mnie w kinie przez około 120 minut (nie licząc reklam i napisów końcowych), więc siłą rzeczy nie dałoby się zmieścić w tym czasie wszystkich wątków, które zostały przedstawione 57 lat temu.

Mniejszy format dzieła automatycznie wpływa na brak epickości, podniosłego charakteru niektórych scen, akcentowania kluczowych wątków. Tego wszystkiego, za co pokochano Ben-Hura z Charltonem Hestonem w roli tytułowej. Ben-Hur w reżyserii Timura Bekmambetova nie ma aspiracji, by znaleźć się w tej samej lidze. Ten film na każdym kroku sygnalizuje, że pragnie jedynie opowiedzieć swoją historię i zapewnić odrobinę widowiskowej rozrywki. Problem w tym, że nie jest to rozrywka na miarę wyścigów organizowanych w cyrku przez Rzymian dla mieszkańców Judei, a jedynie średniej jakości spektakl z drugoligowymi aktorami.

Kluczem do zrozumienia intencji autorów Ben-Hura jest świadomość, że nie chcieli oni naśladować obrazu z 1959 roku pod względem opowiadanej historii, prowadzonej narracji i kreowania bohaterów. Oznacza to, że Bekmambetov ma swoją historię do opowiedzenia i wykorzystuje do tego aktorów, którzy nie mieli wchodzić w buty Hestona czy Hugh Griffitha, zdobywcy Oscara za drugoplanową rolę Ilderima. Jack Huston, czyli nowy Juda Ben-Hur, Morgan Freeman w roli Ilderima, Nazanin Boniadi (Estera) czy Toby Kebbell jako Messala grają swoje, operują innymi emocjami i odsłaniają swoich bohaterów w inny sposób niż to robili aktorzy prawie sześć dekad temu. I niestety, z pewnymi wyjątkami, robią to słabo i nieprzekonująco. Huston dosłownie udaje twardziela, który zdołał przeżyć pięć lat na galerach, a w gruncie rzeczy wiele się nie różni od czułego i oddanego możnowładcy z początku filmu. Kebbell nie podołał roli, polegającej na ukazaniu radykalnej przemiany Messalli. Twórcy ciekawie zaakcentowali jego bolesną, twardą przeszłość, kontrastującą z idyllą, jakiej doświadczył w domu Hurów, jednak aktor zupełnie mnie nie przekonał, że od ostatniego spotkania z Judą minęło kilka lat i obaj są teraz zupełnie innymi ludźmi.

GramTV przedstawia:

Największe zastrzeżenia mam jednak do gry Morgana Freemana. Najsłynniejszy i najbardziej doświadczony aktor w całej obsadzie jest wyjątkowo nijaki. Jego Ilderim zupełnie nie przykuwa uwagi, czego zdecydowanie nie można powiedzieć o pamiętnej kreacji pomalowanego na brązowo Hugh Griffitha. Ku mojemu zaskoczeniu, najjaśniejsze punkty nowej obsady to wspomniana wcześniej Nazanin Boniadi i Rodrigo Santoro w roli Jezusa. Co ciekawe, w nowym filmie Chrystus ma o wiele więcej do powiedzenia niż w filmie sprzed lat, gdy jego obecność była dosłownie symboliczna. Rozmowy Judy z Jezusem czy wspominanie jego słów przez Esterę podkreślają chrześcijańskie przesłanie płynące z filmu, które ku mojemu zaskoczeniu nie uległo marginalizacji. Ben-Hur to w dalszym ciągu film o zdradzie i zemście, jednak na pierwszym planie znalazło się również miejsce dla przykazania miłości i przebaczenia. I są one chyba jeszcze lepiej zaakcentowane niż przed laty.

Wybierając się na nowego Ben-Hura byłem przede wszystkim ciekaw, w jaki sposób twórcy zrealizują niezapomniane i najbardziej widowiskowe sceny z morską bitwą i wyścigiem rydwanów. Wszechobecne CGI nie jest oczywiście żadnym zaskoczeniem, co ma swoje dobre, jak i wyjątkowo słabe strony. Sceny walki na galerze to przykład lepszego wykorzystania efektów komputerowych. Akcja jest tu wyjątkowo dynamiczna i widowiskowa. Ciekawe kadrowanie potęguje efekt i widać wyraźnie, że twórcy mieli pomysł na tę scenę. Niestety podobnego wrażenia nie zrobił na mnie finałowy wyścig rydwanów.

Ta sama scena kręcona w latach 50. ma status nieśmiertelnej i nawet dzisiaj robi piorunujące wrażenie. Sprawdzałem kilka dni przed premierą nowego filmu. W nowym obrazie CGI wylewa się z każdego kadru, co oczywiście pozwala twórcom uzyskać niesamowite efekty, jednak ma to swoją cenę. W moim przekonaniu Bekmambetov po prostu przekroczył granicę dobrego smaku i wiarygodności, tworząc iście hollywoodzkie widowisko na miarę XXI wieku, które częściej nuży niż fascynuje. Ben-Hur z 59. trzymał w napięciu i zachwycał realizmem. W 2016 roku obserwujemy za to serię przesadnie dramatycznych akcji, których nie dałoby się wyczarować bez pomocy komputera. Klasyczny przykład „co za dużo, to niezdrowo”.

W ogólnym rozrachunku Ben-Hur AD 2016 to produkt bez aspiracji do bycia czymś ponad letnią rozrywkę. Cięcia w scenariuszu są zrozumiałe i da się je przeboleć, podobnie jak nowe pomysły na kreowanie znanych bohaterów. Niestety aktorstwo większej części obsady nie pomaga w przekonaniu widza, że tworzenie właśnie takiego filmu było zasadne. Po wyjściu z kina nie czułem rozczarowania, bo tez nie nastawiałem się na nic szczególnego. Jednak gdybym miał teraz wybierać, to od razu pobiegłbym do sklepu po jakieś wydanie Ben-Hura z 59. To zupełnie inna liga, aktorstwo i kunszt realizatorski, który naturalnie może się wydawać archaiczny, jednak znakomicie gra w na współczesnych emocjach.

Komentarze
2
xguzikx
Redaktor
28/08/2016 22:40

> Czyli stało się dokładnie to, czego się obawiałem: powtórka sytuacji z "Exodus... cośtam"> i "10 przykazań" z Hestonem. Przy okazji - obydwa pierwowzory zostały jakiś czas temu> pięknie zremasterowane na Blu-Ray''u. Myślę, że ich zakup to dużo lepiej wydane pieniądze,> niż kupno biletów na nowe wersje do kina.też tak uważam

Headbangerr
Gramowicz
26/08/2016 12:07

Czyli stało się dokładnie to, czego się obawiałem: powtórka sytuacji z "Exodus... cośtam" i "10 przykazań" z Hestonem. Przy okazji - obydwa pierwowzory zostały jakiś czas temu pięknie zremasterowane na Blu-Ray''u. Myślę, że ich zakup to dużo lepiej wydane pieniądze, niż kupno biletów na nowe wersje do kina.