Szok i zaprzeczenie. Dezorganizacja zachowania. Złość i bunt. Smutek i depresja. Akceptacja i pogodzenie się ze stratą.
Szok i zaprzeczenie. Dezorganizacja zachowania. Złość i bunt. Smutek i depresja. Akceptacja i pogodzenie się ze stratą.
Parę dobrych miesięcy po światowej premierze do polskich kin wreszcie zawitała Destrukcja z Jakiem Gyllenhaalem, znanym wśród graczy jako „Książę Persji”, w roli głównej. Czy artysta będący ostatnimi laty wyraźnie na fali wznoszącej dał sobie radę z filmem typu „teatr jednego aktora”? Sprawę ułatwia mu trochę fakt, że reżyserem jest Jean-Marc Vallée, osoba odpowiedzialna za genialne (i Oskarowe) Dallas Buyers Club. Na szczęście Gyllenhaal ewidentnie czai się na nagrody, a co za tym idzie zależy mu na dobrych rolach i stara się dobrze wypaść. Efektem jest znakomita rola w Destrukcji. Nie wyprzedzajmy jednak faktów, rozsnujmy najpierw osnowę opowieści.
Davis to zamożny, nieco zgnuśniały bankier, któremu niby wyszło w życiu, ale który niespecjalnie to docenia, nie jest też przesadnie szczęśliwy. Tkwi w strefie komfortu, nieco gnijąc emocjonalnie. Wszystkie zmienia się, kiedy chcąc nie chcąc, musi zmierzyć się ze śmiercią żony. Jest przy tym żałośnie samotny, bo od rodziców i krewnych oddzielił się murem, nie ma dzieci, ani nawet zwierząt domowych czy przyjaciół. Jedyną osobą, która ma z nim jakąkolwiek więź jest teść, z którym jednak kontakt utrudnia niezręczny fakt, że Davisowi na dobrą sprawę nie brakuje żony. Wdowiec tak naprawdę czuje się przede wszystkim zdezorientowany. Jego życie legło w gruzach, został zmuszony do refleksji nad sobą, nad życiem, nad relacją z żoną. Na końcu drogi w jaką wpędził go szok znajdzie dopiero odpowiedzi na kluczowe pytania, które pozwolą mu opisać swoje dotychczasowe życie i zacząć nowe. Po drodze musi jednak zostawić popiół i zgliszcza, dokonać tytułowej demolki. Demolki symbolicznej rzecz jasna. A może i nie tylko?
Nie denerwujcie się na mnie przesadnie, bo powyższy akapit nie jest wielkim spojlerem. Opisałem zaledwie pierwsze dziesięć minut filmu, więcej dowiedzielibyście się z samego tylko zwiastuna. Przedstawiona historia nie rozwija się w sposób oczywisty, co jest zresztą najsilniejszą stroną obrazu. Z racji tego, że David jest w zupełnej rozsypce, na którą sobie zresztą pozwala, a nawet czasami katalizuje ją, wydarzenia czasami następują po sobie zupełnie spontanicznie. Z jednej strony pozwala nam to na totalną wiwisekcję psychiki głównego bohatera, a z drugiej wplata element niepewności i napięcia. Nie żeby Destrukcja romansowała z thrillerami, nic z tych rzeczy – to film o raczej spokojnym temperamencie i niespiesznym tempie. Niemniej, potrafi zaskoczyć.
Nie da się ukryć, że kluczowym punktem programu jest Davis grany przez Jake’a Gyllenhaala, który radzi sobie znakomicie. Jego wielkie, spanielowate oczy co i rusz pokrywają się mgłą wewnętrznej refleksji, a nam pozostaje zastanawiać się do jakich wniosków właśnie dochodzi. W Destrukcji niewiele jest miejsca na oczywistości, może za wyjątkiem końcówki, podczas której reżyser wykłada nam kawę na ławę o czym był film, na wypadek gdybyśmy się gdzieś po drodze zgubili.
Tracicie zainteresowanie wątkiem wdowca? Żaden problem, bo w sukurs przybywa parę innych, całkiem ciekawych postaci. Obecność Karen (w tej roli Naomi Watts) i jej syna Chrisa (Judah Lewis) sprawia, że historia nabiera nieco bardziej uniwersalnego wymiaru. Reżyser zdaje się pytać – ilu z nas przydałaby się taka destrukcja, która pozwoliłaby nam odważyć się zadać trudne pytania? Łatwo jest unikać odpowiedzi, a podjąć próbę zmierzenia się z samym sobą podejmujemy zazwyczaj gdy tracimy grunt pod nogami. Działa tutaj podobny mechanizm co w Fight Club. Dopiero gdy stracimy wszystko, stajemy się zdolni do wszystkiego.
Bardzo przyjemnie ogląda się Destrukcję. Wizualnie obrazowi nie można nic zarzucić, a pojawiająca się od czasu do czasu muzyka potęguje nastrój i daje chwilę wytchnienia. Nie brakuje w Destrukcji scen po prostu pięknych, uspokajających, jak również głębokich i skłaniających do zadumy. Podobnie jak fabularnie, również technicznie film jest nienachalnie dobry.
Śledząc historię żałoby Davisa można dość do wniosku, że Destrukcja to film przede wszystkim wzruszający, momentami zabawny, potrafiący zmusić do refleksji, ale i mało emocjonujący. Nie narzuca się ze swoimi racjami, nie stara się widza kołować, ani mu się przymilać, co jest jego zaletą jak i wadą. Pomimo poważnej tematyki i raczej ciężkiego ładunku emocjonalnego, udaje mu się z gracją przedstawić problem żałoby i szukania siebie. Nie dostarcza jednak wielu emocji, przez co pewnie globalne wpływy z projekcji oscylują w granicach dwóch mandatów za złe parkowanie i paczki orzeszków. To niszowy obraz, kameralny wręcz, skrajnie nieopłacalny i rzadko oglądany. Idealny dla widza, który jest zmęczony papką superbohaterowo-tajnoagentową papką. Jeżeli w kinie w Waszej okolicy Destrukcję grają, to warto wybrać się w wolnej chwili. Nie musicie, ale możecie. Ja nie nalegam.