Dzisiejszy felieton będzie o kwestiach różnorodności rasowej. A dokładnie o tym, że im większe jest to zróżnicowanie, tym lepiej. I jeszcze o tym, że wydaje mi się, że mało kto tak naprawdę do tej różnorodności dąży. Może to dlatego, że wymaga o wiele więcej pracy? I trudno to potem zbalansować? Bo widzicie, grałem sobie ostatnio w Endless Space 2 i podobało mi się, jak tam rozwiązano te kwestie. Każda z frakcji ma swoje charakterystyczne cechy, które wychodzą daleko poza jakieś tam pomniejsze premie do tego czy tamtego. Każdą z nich gra się inaczej. Trochę inaczej. No właśnie, dlaczego tylko trochę? Dlaczego nie zupełnie inaczej?
Weźmy Aliens vs Predator. Pierwszą albo drugą część, a może nawet, w celach ilustracyjnych, tę trzecią, o której zwykle nikt nie pamięta, bo i po co. W każdej z tych gier mieliśmy trzy kampanie. A właściwie nie kampanie, tylko trzy gry. Każdy z bohaterów był inny, tak całkowicie, od pozostałych. Miał inne cele, używał innych metod, nawet świat dookoła siebie widział w inny sposób. To było genialne. Nie tylko dlatego, że do osiągnięcia tego efektu wykorzystano znane popkulturowe ikony, ale właśnie i przede wszystkim przez to, że w ramach jednej gry mieliśmy niesamowite zróżnicowanie. A to jest fantastyczne, bowiem odmiana nie tylko sprawia, że się nie nudzimy, ale też zmusza nas do myślenia, do zmiany naszych własnych metod działania, do aktywności. A aktywność, wbrew temu, co niektórzy twierdzą, jest bardzo satysfakcjonująca.
Inny przykład, nieco mniej ewidentny – Call of Duty 4: Modern Warfare i jego legendarna kampania singlowa. Zaprojektowana po mistrzowsku. I bazująca właśnie na różnorodności, może nie aż tak wyraźnej, jak ta z AvP, ale mimo wszystko. Raz biegamy i strzelamy. Raz strzelamy do ludzików na dole z pokładu AC-130. Raz czołgamy się w trawie i próbujemy być niezauważeni. Każdy z tych segmentów to całkiem inny styl, całkiem inny pomysł na rozgrywkę. Nie było mowy o nudzie, bo co chwilę nam się zmieniały wszystkie założenia. I teraz wyobraźmy sobie, że w ten sposób potraktujemy sobie jakąś grę strategiczną. Zamiast kilkunastu ras prawie takich samych w zasadzie, mamy kilka tylko, ale zupełnie odmiennych. To by dopiero była rewolucja, nie?
Kiedyś, dawno temu, taką rewolucję zaserwował StarCraft. A właściwie bardzo sprytnie udawał, że serwuje, bo mimo znacznych różnic między tymi walczącymi ze sobą trzema rasami, każdą z nich grało się na dobrą sprawę tak samo. Te same cele, te same czynności, tylko niektóre detale inne. Czyli nie tak jak w Aliens vs Predator, prawda? Jak by taka strategia czasu rzeczywistego wyglądała, gdyby umieścić w niej właśnie rasy z uniwersum Obcego? Jak całkiem inna bajka. Predatorzy na przykład mają w nosie surowce, bazy i tak dalej. Oni są na polowaniu. Dotyczą ich całkiem inne zasady i dążą do zwycięstwa w całkiem inny sposób. Honor i chwałę dość trudno by było przetłumaczyć na język, którym posługują się gry strategiczne, ale na pewno dało by się to jakoś zrobić. A ksenomorfy? Też coś zupełnie innego. One chcą tylko jednego – żeby ich rój rósł. Chcą złapać wszystko co się da, zapłodnić swoimi jajami i wykorzystać do stworzenia większej ilości swoich pobratymców. To akurat byłoby łatwo oddać w grze, nie? I teoretycznie granie ludźmi też by nie stanowiło większych wyzwań. Teoretycznie tylko, bo w praktyce byłoby inaczej. Ludzie byliby standardową, swojską rasą, jasne, że tak. Ale umieszczoną w zupełnie innym kontekście. Otoczoną wrogami, których motywacje nie pokrywają się z ich własnymi i których działania są przez to trudne do przewidzenia. Niezrozumiałe. Straszne. Granie żołnierzem w Aliens vs Predator to był kapitalny horror, prawda? I kto powiedział, że nie da się podobnego uczucia wywołać w grze strategicznej? Nawet w turówce? Jasne, że się da.
I ja bym bardzo, bardzo chciał zagrać w taką grę. I taką, która adaptuje różnorodność uniwersum Obcego i Predatora, i taką, która wykorzystuje rasy zupełnie inne, oryginalne, zmyślone na jej potrzeby. Jasne, projektowanie takiej gry byłoby diabelnie trudne. Teraz wszystkie strategie bazują na tych samych zasadach i bez różnicy którą frakcją by się nie grało, działa się tak samo w sumie. Odmienność kryje się tylko w mało znaczących detalach, prawda? I już te nieważne szczegóły sprawiają, że koszmarnie trudno jest to wszystko zbalansować, tak wyważyć, by żadna z ras nie miała jakiejś wyraźnej przewagi. A i tak zawsze któraś ma, nie? I jakże trudno byłoby zbalansować grę, w której frakcje są tak całkowicie odmienne, prawda? Tyle, że nie.
To jest właśnie najciekawsze i w tym kryje się cała zagadka. Zupełnie różne frakcje oznaczają różne cele. Różne warunki zwycięstwa. To tak, jakby w takim Endless Space 2 czy innej Cywilizacji każda nacja wygrywała w inny, sobie właściwy sposób. Jedni wygrywają poprzez opracowanie technologii. Inni przez podbój. Inni przez stworzenie imperium handlowego. I tylko tak. To by zmieniło zupełnie zasady gry, bo… każdy mógłby wygrać. W sensie, że pod koniec wszyscy mogliby być zwycięzcami. Bo nie dążą do tego samego celu. Nie rywalizują. Nie współpracują również, bo między ich dążeniami zachodzi konflikt, ale tylko na takiej zasadzie, że wzajemnie sobie wchodzą w drogę czasem. Ale ich drogi są całkiem inne i nie wykluczają się wzajemnie. Taka gra by była naprawdę interesująca, nie? Całkiem inaczej by wszystko wyglądało, zwłaszcza zaś dyplomacja, bo przecież byłyby takie momenty, w których mielibyśmy po drodze z wrogiem. Trzeba by było całkiem inaczej myśleć o grze, na takim wyższym poziomie, w warstwie metastrategicznej. To znaczy, niby całkiem inaczej, ale tak właściwie to całkiem zwyczajnie właśnie. My już tak myślimy. Cały czas.
Gra, która nie jest rywalizacją i która nie jest kooperacją. Gra, w której każdy ma inny cel i główne problemy na drodze do jego realizacji leżą w przezwyciężaniu jakichś obiektywnych lub subiektywnych trudności. Nie chodzi o to, żeby ze sobą walczyć i wyeliminować pozostałych. Czasem trzeba, ale to tylko środek do osiągnięcia celu, a nie cel sam w sobie. Brzmi znajomo? Czy graliście w taką grę? Jasne, że graliście. Cały czas gracie. Ta gra życie się nazywa. I wszyscy umiemy w nią grać. Jedni lepiej, drudzy gorzej, ale to akurat jest całkiem normalne. Nieźle, nie? Głęboka myśl. Gra jak życie. I dlaczego producenci tego nie wykorzystują? Dlaczego upierają się przy tych archaicznych zasadach, dlaczego trzymają się tej prostackiej rywalizacji albo sztucznej kooperacji? Dlaczego nikt jeszcze nie zrobił gry, strategicznej czy tam dowolnej innej, która bazowałaby na właśnie tym życiowym schemacie i wykorzystywała umiejętności, które mamy wszyscy? Nie wiem. Może dlatego, że to zbyt trudne. Może się nie da. A może nikt jeszcze o tym nie pomyślał? Nie, to ostatnie na pewno nie. Mamy postmodernizm i wszystko już wymyślono. Muszą być jakieś inne przyczyny nieobecności gier tego typu na rynku. I szkoda, że muszą, bo ja bym z wielką chęcią pograł w coś, w co wszyscy mogą wygrać. Albo przegrać. W coś, gdzie pokonuje się nie pozostałych uczestników, ale własne przeciwności. To by było takie świeże. I jednocześnie takie doskonale swojskie, nie?
Zagralibyście?