Całe szczęście, że producenci League of Legends pozmieniali coś w kodzie i nie można już sprawdzić, ile godzin życia poświęciło się na granie. Gdy patrzę teraz, to pokazuje mi jakieś kojące, nie wzbudzające przerażenia kilkaset godzin. Wiem, że to łżesz i potwarz, oczywiście. To prawdopodobnie dane tylko z ostatniego roku. Gdy jakoś tak po wakacjach w 2016 roku sprawdzałem ile czasu poświęciłem na granie w tę grę, to trochę bardziej zostałem nastraszony. Wtedy było cztery i pół. Tysiąca. Godzin. Ładnie, nie? Jeśli dodam do tego aktualny wynik, to do pięciu koła dobiję bez problemu. Ponad dwieście dni. Trzydzieści tygodni. Spędzonych bezpośrednio w grze, non stop. Szmat czasu. Ale nie jestem uzależniony…
Choć podejrzewam, że byłem. A przynajmniej specjaliści od leczenia zaburzeń, psychologowie i tym podobni, prawdopodobnie by stwierdzili, że jestem dość ciężkim przypadkiem. Zwłaszcza teraz, gdy Światowa Organizacja Zdrowia zamierza oficjalnie wpisać zaburzenia grania na listę schorzeń. I wiecie co? Nie zamierzam ani się z tego śmiać, ani bagatelizować, ani też twierdzić, że to nie jest wcale prawdziwy problem, bo ja dużo gram a uzależniony nie jestem. Mają rację. Gry nie są wcale takie święte i bywają tak silnie uzależniające, jak narkotyk. Tylko bardziej podstępne.
To jest tak – wszyscy gramy, nie? Czasem nawet dużo. Ale nie czujemy, że ma to jakiś negatywny wpływ na nasze życie, że powoduje załamanie więzi rodzinnych, że powoduje problemy w pracy, że przeszkadza nam w tym czy w tamtym. To znaczy, mam nadzieję, że u was tak nie jest. Załóżmy, że nie, ok? Tak dla świętego spokoju. Gry po prostu są. Jak telewizja, książki czy tam inne aktywności rekreacyjne. Odpoczywamy przy nich, ale nie owładnęły nam życia. I fajnie. Tyle, że to nic nie znaczy. A to dlatego, że prawie każda osoba zna osobę, która właśnie sobie za pomocą gier życie dokumentnie rozwaliła. Ewentualnie zna kogoś, kto zna kogoś takiego. Prawda? No prawda. I to jest trochę tak jak z papierosami. Większość palaczy nie dostaje raka płuc. Ba, wielu nie ma nawet żadnych problemów ze zdrowiem z uwagi na nikotynizowanie się… a przynajmniej tak się im wydaje. Ale nikt zdrowy na umyślne nie zaprzeczy, że fajki to jednak niezdrowe są jak diabli, prawda?
Oczywiście, to porównanie jest trochę przesadzone, bo grom daleko jest do szkodliwości papierosów. Przynajmniej jeśli chodzi o samo zdrowie jako takie. I mniej śmierdzą. Ale za to hałasują, jeśli mamy awersję do słuchawek. I jak najbardziej można być biernym graczem, i to zarówno bezpośrednio, w tym samym pomieszczeniu, jak i przez internety. Nie da się wciągać dymu z YouTube i Twitcha, nie? No właśnie. To jedyna przewaga fajek nad grami. Ale porzućmy już tę analogię, bo zrobiła swoje – nam gry nie szkodzą, ale to nie znaczy, że nie szkodzą w ogóle. To jest już jasne.
Ale czy to nie jest tak, że w gry uciekają ludzie, którzy po prostu chcą uciec, gdziekolwiek? Że uzależniają się tylko ci, którzy i tak by się uzależnili, bo takie mają predyspozycje, sytuację życiową czy coś tam jeszcze? Że to nie jest wina gier? Przekonująca argumentacja. Tak z wierzchu przynajmniej. I można ją zastosować także do narkotyków. Predyspozycje swoją drogą, a potencjał uzależniający gier swoją. Przecież one są specjalnie projektowane tak, żeby nas wciągać w swoje światy, nie? Jest cała gałąź nauki, która się tym zajmuje, która podpowiada jak gracza złapać i utrzymać jak najdłużej za pomocą różnych środków. Oczywiście po to, żeby wydawał pieniądze, nie żeby mu niszczyć życie czy coś tam.
Ale dealerzy narkotyków też nie są tym zainteresowani, prawda? Ba, nawet by woleli, żeby ćpuni się tak nie staczali, żeby pracowali, żeby mieli w miarę normalnie poukładane życia właśnie. Bo wtedy mają pieniądze na więcej dragów. Tyle, że chłopaki mają problem, bo ich towar już taki jest, że przyjmowany w jakichkolwiek prawie ilościach, prowadzi do wiadomo czego. A gry nie. Co nie znaczy, że nie działają podobnie jak narkotyki.
Tylko słabej, na szczęście. Granie działa na ośrodki nagrody w mózgu, pobudzając wydzielanie dopaminy. Dopamina jest fajna. Gdy krąży nam w żyłach, czujemy się lepiej, niż gdy nie krąży. Badania jeszcze z ubiegłego wieku wykazały, że granie może zwiększyć poziom dopaminy nawet o 100%. Podobnie jak… jedzenie. Po dobrym posiłku też nam skacze o tyle mniej więcej. A po niezłym seksie o 200%. Warto to wziąć pod uwagę, wydaje mi się. Oczywiście, nadal nie są to poziomy osiągane dzięki narkotykom. Kokaina zwiększa wydzielanie dopaminy o 350%. A metaamfetamina o 1200%! Ale… zasada działania jest ta sama, prawda? Prawda.
I trzeba jeszcze wziąć pod uwagę czynnik czasu. Weźmy ten seks na przykład. Daje o 100% więcej szczęścia niż granie. Ale… czy można go uprawiać 8 godzin dziennie? Codziennie? No nie*. Jeść tyle też nie można. I szprycować się dragami też, prawda? A grać można. I tu jest pies pogrzebany, że się tak wyrażę. Gry oferują dopaminowy odlot może nie taki mocny, ale za to długotrwały, niezawodny i, przede wszystkim chyba, pozbawiony zdrowotnych efektów ubocznych. Ani się przy nich nie męczymy, ani nie tyjemy, ani nie rozwalamy organów wewnętrznych. Jak co jakiś czas wstaniemy z fotela i zrobimy kilka ćwiczeń, to nawet tyłek i plecy nas nie będą boleć, nie? A dopaminka leci sobie radosnym strumyczkiem. Jest potencjał, żeby się uzależnić.
I, co gorsza, gry są niebezpiecznie w jeszcze jednym wymiarze, nieosiągalnym dla pozostałych wyzwalaczy dopaminy. One nie mogą być substytutami życia. A gry owszem, zwłaszcza sieciówki. Jedzenie nie da nam interakcji z ludźmi. Seks nie zapewni szacunku grupy. Narkotyki nie pozwolą osiągać celów. A gry owszem, bo są światem. Wirtualnym, jasne. Ale dopaminie to bez różnicy. I wielu ludziom również. Tak się potrafią wciągnąć, tak zanurzyć, że sukcesy osiągane w tamtym świecie zastępują im te odnoszone w normalnym, rzeczywistym. Po co im dyplom ukończenia studiów, jak są w diamentowej lidze i mają mir wśród plebsu? Jasne, przesadzam i przerysowuję. Tyle, że, jak już wcześniej wspomniałem, wszyscy znamy historie znajomych, lub znajomych znajomych, którzy właśnie tak mają, nie?
Ja przestałem grać w League of Legends. No, prawie. Czasem zdarzy mi się zarwać nockę… Ale zmieniła mi się sytuacja życiowa, przestawiły priorytety i tak dalej, i już nie gram codziennie całymi godzinami. Kontroluję to. I jakby mi ktoś powiedział, że już nigdy w to nie zagram, to by mi było tylko trochę przykro, ale nie miałbym odjazdów na głodzie rodem z Trainspotting. Udało mi się wyjść z tego w miarę bezboleśnie. Ale nie każdej osobie się udaje. I warto o tym pomyśleć, zanim zaczniemy się wyśmiewać z pomysłów WHO, by zaburzenia grania traktować jak prawdziwe uzależnienie, jak coś, co wymaga terapii.
*a szkoda…