Jednego nie można odmówić Wojtkowi Smarzowskiemu: szczęścia. Z projektem filmu o rzezi wołyńskiej reżyser Domu złego nosił się od lat – a premiera Wołynia przypadła akurat w momencie, kiedy ten temat przebił się do głównego nurtu i stał się jednym z centralnych punktów naszej polityki historycznej. Efekt: prawie półtora miliona sprzedanych biletów, co stawiało go na równi z Pitbullem: Nowe porządki Patryka Vegi, równocześnie deklasując takie hity, jak na przykład Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów, który nie sprowadził do polskich kin nawet jednej trzeciej widzów Wołynia. Imponujący wynik – szczególnie na reżysera kojarzonego zazwyczaj z kinem niezależnym.
Przy premierze Kleru Smarzowski otrzymał równie hojny prezent od losu. Niecałe dwa tygodnie wcześniej ogłoszono wyrok sądu w sprawie molestowania i więzienia dziecka przez księdza i zarządzono rekordowo wysokie odszkodowanie, zaś kilka dni później ukazał się reportaż o księdzu Jacku Stryczku i mobbingu przy organizacji Szlachetnej Paczki. Na dodatek jeszcze przed premierą Kleru media katolickie stanęły murem przeciwko temu filmowi, co tylko bardziej podkręciło gorącą atmosferę wokół niego. O przychody z biletów twórcy filmu zdecydowanie nie muszą się martwić.
Jednak ilość sprzedanych biletów nie ma bezpośredniego przełożenia na jakość filmu, o czym dobrze wie wielu spośród widzów wcześniej wspomnianego Patryka Vegi. Tak samo poruszenie ważnego czy chodliwego tematu nie sprawi, że film marny urośnie do rangi arcydzieła.
Najnowszy film Smarzowskiego skupia się na postaciach trzech przedstawicieli stanu duchownego. Stały współpracownik reżysera Wesela, Arkadiusz Jakubik, wciela się w postać Kukuły, proboszcza i nauczyciela religii w niewielkim mieście, który, jak się okazuje, ma podejrzanie bliską zażyłość z jednym z młodych parafian. Jacek Braciak z kolei gra Lisowskiego, który, jak samo nazwisko sugeruje, jest intrygantem pnącym się za wszelką cenę w kościelnej hierarchii. Ksiądz Trybus (Robert Więckiewicz) zaś przewodzi małej, wiejskiej parafii, a jego wiarę na największą próbę wystawiają alkohol oraz mieszkająca z nim gospodyni.
Porównanie do pornografii, którego użyłem w tytule recenzji, nie pojawiło się tutaj przypadkowo. W tej odnodze kinematografii fabuła, motywacje postaci czy spójność, mówiąc delikatnie, nie należą do priorytetów. Wchodzi aktor, wchodzi aktorka, przechodzą do meritum, najpierw pozycja taka, śmaka, owaka, przechodzimy do kolejnej sceny, dramatis personae się zmienia i lecimy od nowa.
Kler zasadniczo nie odbiega zbyt daleko od tej sprawdzonej przez lata formuły. Większość filmu opiera się na prostym schemacie: ksiądz robi coś paskudnego, cięcie, scena, kolejny ksiądz, akcja. Wódka, pedofilia, przekręty, więcej wódki, ukrywanie pedofilii, ustawianie przetargów, więcej pedofilii, zamykanie ust pismakom, dalej wódka, i tak ad nauseam.
Fatalna struktura filmu jest szczególnie ewidentna, jeśli zwrócimy uwagę na to, że trzech głównych bohaterów filmu praktycznie nic nie łączy. W pierwszych scenach razem piją na umór, a potem ich drogi prawie zupełnie się rozchodzą. W końcowym akcie ponownie ścieżki Kukuły i Lisowskiego się krzyżują, jednak granego przez Więckiewicza Trybusa mogłoby równie dobrze w tym filmie nie być.
Kler miał potencjał na bycie filmem co najmniej niezłym, ale ze scenariuszem w obecnej formie reżyser w ogóle nie powinien zbliżać się do planu filmowego. Problem leży już w samym tytule filmu: słowo kler zdradza, że Smarzowski chciał zająć się wszystkimi problemami kościoła. Korupcja, skandale, pedofilia, hipokryzja – tego jest po prostu zwyczajnie za dużo, a na dodatek skala poruszanych tematów jest zbyt szeroka. Jak widza ma obchodzić wątek wiejskiego księdza, który sypia ze swoją gospodynią, jeśli w kolejnej scenie jest mowa o przekręcie na sześć milionów złotych? A im więcej pojawia się zwyrodnialstwa ze strony bohaterów, tym bardziej poszczególne przewinienia tracą na wadze. Ponadto, nagromadzenie nieszczęść jest zwyczajnie niedorzeczne, szczególnie, jeśli weźmiemy pod uwagę, że wszystkie wydarzenia, o których wspomniałem wyżej: wielomilionowe przekręty, zastraszanie ofiar pedofilii, gwałty, etc., mają miejsce na przestrzeni ledwie pięciu dni. Tak absurdalne zagęszczenie wydarzeń sprawia, że nie jestem w stanie traktować fabuły filmu poważnie.
Gdyby Smarzowski zdecydował się na dzieło o mniejszej skali, mógłby uniknąć takiego chaosu. Każdy z trzech głównych bohaterów byłby w stanie samodzielnie pociągnąć film. Prawdopodobnie historia winnego pedofilii Kukuły jest najmocniejszym elementem Kleru, jednak intrygant Lisowski również jest całkiem fascynującą postacią. Ba, nawet nieszczególnie spektakularny wątek wiejskiego księdza Trybusa i jego romansu z gospodynią mógłby być kanwą całkiem interesującego, kameralnego filmu. Zamiast tego mamy jeden wielki bałagan, bohaterowie nieustannie wchodzą sobie w drogę i nie pozwalają rozwinąć skrzydeł. Ten chaos torpeduje również pozostałe zalety filmu – cóż po jak zawsze świetnej grze aktorskiej Braciaka, Więckiewicza i Jakubika czy muzyce Mikołaja Trzaski, kiedy całość torpeduje fatalny scenariusz?
Po wyjściu z kina odniosłem wrażenie, że Kler to nie jest tak naprawdę film – jest to raczej zlepek nagłówków z gazet, które na kolanie połączono w scenariusz. Podobnie jak Agnieszka Holland w Pokocie, tak samo teraz Smarzowski wziął głośny, kontrowersyjny temat, po czym go okrutnie spłycił. Nie znajdziemy w tej produkcji prawdziwych emocji, postaci z krwi i kości czy intrygującej fabuły. Jedyne, co Kler ma tak naprawdę do zaoferowania, to garść stereotypów i karykatur, których miejsce jest w paszkwilu, a nie na kinowym ekranie.