Daleko od domu, daleko od bliskich, o krok od śmierci. Pierwsi astronauci nie mieli lekkiego życia.
Daleko od domu, daleko od bliskich, o krok od śmierci. Pierwsi astronauci nie mieli lekkiego życia.
Damien Chazelle to nie tylko jeden z najwybitniejszych tworzących obecnie reżyserów, ale także jeden z najmłodszych. Zaledwie 33-letni młodzik ma na koncie dwa wielkie hity, zarówno jeżeli mówimy o sukcesie artystycznym, jak i komercyjnym – mowa tutaj o Whiplashu z 2014 roku i La La Land z 2016 roku – obydwa filmy zostały docenione przez Amerykańską Akademię Filmową, jak i zarobiły na siebie z gigantycznym okładem. Damien Chazelle to już więc marka. Nic dziwnego, że oczekiwania co do Pierwszego człowieka były wielkie. Może trochę za wielkie, bo już nawet udany film to zdecydowanie za mało.
Pierwszy człowiek przybliża nam historię jednej z najsłynniejszych osobistości w dziejach: Neila Armstronga, pierwszego człowieka na Księżycu. Obok Juriego Gagarina to jego nazwisko jednoznacznie oznacza astronautę, pioniera eksploracji kosmosu, bohatera narodu. Reżyser otwiera film momencie, gdy Armstrong jest już dorosłym mężczyzną. Pomija jego dojrzewanie, młodzieńczą fascynację samolotami, studia inżynierskie czy służbę podczas Wojny w Korei. Zamiast tego w pierwszej kolejności bierze pod lupę dramatyczny moment z życia rodzinnego Neila Armstronga – na raka umiera właśnie jedyna córka Amerykanina – Karen. To wydarzenie będzie się ciągnąć za bohaterem przez cały film. Nada ton jego życiu, jego obsesji na punkcie astronautyki, pozbawi go wątpliwości co do swoich popędów i wreszcie odepchnie go na spory dystans od bliskich, czyli rodziny i przyjaciół.
Bohater filmu Chazella jest samotny na własne życzenie. Jego charakter nie sprzyja budowaniu szczególnie gorących więzi, więc nawet będąc w środku pozornie normalnej rodziny, pozostaje dysfunkcjonalny. Ciężko powiedzieć, żeby kogokolwiek krzywdził tym bardziej niż siebie, bo ciężar prostowania tej nienormalności bierze na siebie jego heroiczna niemal żona, Karen. Po śmierci dziecka odsuwa się jeszcze bardziej – żyjąc w swoim świecie, samodzielnie odpierając wszystkie wątpliwości, samotnie borykając się z kryzysami po kolejnych stratach. Ten impas udaje się przełamać dopiero na koniec filmu, jednak i wtedy można odnieść odległe wrażenie, że to chwilowe, ulotne. Ci którzy znają chociażby szczątkowo biografię Armstronga na pewno zdają sobie sprawę, że nie jest to wrażenie błędne.
Pierwszy człowiek to opowieść o samotności w tłumie, ale także o niesamowitej sile woli, bo przecież ostatecznie Armstrong pokonuje każdą kłodę, jaką los rzuca mu pod nogi. Nie waha się, gdy potrzebna jest odwaga. Nie traci zimnej krwi, gdy trzeba opanować sytuację. We własnym ognisku domowym potrafi ostatecznie zrobić to, co do niego należy, nawet jeżeli przeraża go konfrontacja z własnymi słabościami. Te niełatwe przesłanie reżyser wspomógł swoimi wielkimi umiejętnościami aktorów, w tym Ryana Goslinga w głównej roli, a także całym szeregiem aktorów drugoplanowych: Claire Foy jako żony Armstronga Janet, Jasona Clarka jako Eda White'a czy Corey'a Stolla jako Buzza Aldrina. A jednak pierwszy z wymienionych zdecydowanie kradnie show. Armstrong w jego wykonaniu jest wycofany, często chłodny, obcy ale zawsze pozostaje człowiekiem. Wyobrażam sobie, jak niełatwa to musiała być kreacja.
Nie można zamknąć recenzji Pierwszego człowieka bez poświęcenia przynajmniej akapitu genialnym zdjęciom, pracy kamery i reżyserii. Klaustrofobiczne ujęcia w statkach kosmicznych, rozedrgany obraz, szaleńcze rajdy po punktach widzenia. Zaryzykuję stwierdzenie, że Pierwszy człowiek przyprawił mnie dwa razy o autentyczną chorobę kosmiczną, podczas której odczułem autentyczny, głęboki niepokój i strach przed nieznanym. Twórcom oddało się oddać zarówno okrucieństwo, jak i piękno przestrzeni kosmicznej.
Czy Pierwszy człowiek powtórzy sukces Whiplasha i La La Land? Aż tak bym się nie zapędzał. O ile bowiem film jest bardzo dobry, miejscami wyśmienity, tak nie podrywa serca wystarczająco często, aby zrobić furorę wśród widza komercyjnego, ani nie jest wystarczająco artystyczny dla krytyków z Hollywood. Chazellowi daleko jest od tworzenia propagandowych, patriotycznych papek, a jego dzieło traktuje o wartościach uniwersalnych: pasji, żałobie, chęci odkrywania. Film dobrze się ogląda, miło wspomina, ale nie wykrzykuje się znajomym godzin projekcji, zmuszając ich do wizyty w kinie. Ot, bardzo dobry film. Niemniej, zachęcam gorąco do pójścia kina, chociażby dla sceny w której kapsuła zaczyna niekontrolowanie obracać się wokół własnej osi. Tego nie poczujecie oglądając film na ekranie telewizora.
Komu spodoba się Pierwszy człowiek? Oczywiście wszystkim, których rajcuje eksploracja kosmosu, nieznane, jak i pobłogosławionych głęboką wiarę w gatunek ludzki. Tym, których zainspirowała przemowa Sheparda z Mass Effecta.
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!