Jojo Rabbit jak wielu dziesięciolatków, ma wyimaginowanego przyjaciela. Sęk w tym, że w tym przypadku wytworem wyobraźni jest przyjazny Adolf Hitler.
Jojo Rabbit jak wielu dziesięciolatków, ma wyimaginowanego przyjaciela. Sęk w tym, że w tym przypadku wytworem wyobraźni jest przyjazny Adolf Hitler.
Prawdę powiedziawszy spodziewałem się, że Jojo Rabbit będzie strasznym chłamem, bo chociaż opis producenta brzmiał intrygująco, tak wielokrotnie przekonałem się już, że absurdalne założenia sprawdzają się znakomicie w zwiastunach, ale niekoniecznie wytrzymują próbę całego filmu. Najlepszym przykładem dla takiego filmu jest Iron Sky o nazistach z księżyca, który doskonale broni się przez trzy minuty, ale zwyczajnie żenuje i nudzi kiedy musimy znosić daleko posunięty abstrakt wizji twórców przez długie półtorej godziny. Taika Waititi jednakże wyraźnie należy do tych reżyserów którzy nie tylko wierzą w swój pomysł (oparty o prozę stworzoną przez Christine Leunens ale cóż…), jak się okazało, nie bez powodu.
Film przybliża nam postać tytułowego Jojo, a właściwie dziesięcioletniego Johannesa Betzlera. Główny bohater jest nazistą z krwi i kości, dokładnie takim, jakiego wymarzyć sobie mógł Hitler dochodząc w 1933 roku do władzy. Młodzi członkowie Hitlerjugend w wieku Jojo nie znali innej rzeczywistości niż ta kreowana przez NSDAP. A trzeba uczciwie powiedzieć, że jeżeli dobrze się urodziło i nie zadawało zbyt wielu pytań, to nazistowska wizja świata nie tylko oferowała proste odpowiedzi na trudne pytania, ale była również atrakcyjną ofertą, zwłaszcza dla chłonnych, spragnionych poczucia celu i wielkości młodych umysłów. Jojo jest na tyle oddanym członkiem ruchu, że jego dziecięcym wyimaginowanym przyjacielem jest nikt inny, jak sam Adolf Hitler, grany tutaj przez reżysera, nie było bowiem chętnych do odegrania roli największego zbrodniarza w dziejach (niektórzy mogliby się kłócić podając przykłady Stalina czy Mao, osobiście jednak uważam że ilością ofiar nie mierzy się barbarzyństwa). Prosty świat Jojo zachwieje się w momencie gdy po pierwsze, zostanie ranny na obozie dla członków partyjnej młodzieżówki, a po drugie, odkryje że w jego domu ukrywa się nastoletnia Żydówka o wdzięcznym imieniu Elsa.
Jak możecie się domyślać, Jojo Rabbit to przede wszystkim film o przemianie wewnętrznej głównego bohatera. Trzeba przy tym powiedzieć, że jest to przemiana dokonująca się w ramach absolutnych skrajności (sama matka Jojo nazywa go w rozmowie z Elsą „fanatykiem”), a także w ramach dziecięcej niewinności. Dla młodego nazisty bowiem wiele rzeczy, pomimo ewidentnego barbaryzmu, skrajnego rasizmu i nacjonalizmu, pozostaje niewinne i dobre. Przykładowo kwestia Żydów, którzy nie są w oczach Jojo ludźmi innego wyznania czy rasy, ale raczej mitycznymi istotami, zazwyczaj żyjącymi w jaskiniach, obleczonymi w łuski i uwielbiającymi brzydotę. Takie było jego zrozumienie koktajlu propagandy jaką przesiąkł od małego i w ramach tego zrozumienia, po przyjęciu do wiadomości innych, często równie wyssanych z palca faktów zaserwowanych mu przez Elsę, przechodzi on przemianę.
Nie oznacza to, że historia młodego Johannesa staje się przez to śmieszna czy niezrozumiała, bądź nieaktualna. Wręcz przeciwnie, gdy bowiem spojrzymy na kwestie nacjonalizmu, propagandy, paranoicznej walki z nieuchwytnym „wrogiem” będziemy mogli bowiem spojrzeć w zupełnie inny sposób na kwestie które nurtują nas od zakończenia drugiej wojny światowej. Jak to możliwe, żeby ludzi pchnąć tak daleko w nienawiści? Jak dalece może nas kształtować propaganda? Czego będzie trzeba, aby przejrzeć na oczy?
Trzeba w końcu powiedzieć, że Jojo Rabbit jest filmem nie tylko mądrym, ale błyskotliwie prześmiesznym. Żydowsko-maoryski reżyser uwielbia absurdalny humor, trącący odrobinę angielskim, a trochę również skandynawskim dowcipem. Wiele scen jest ujmująca w swoim absurdzie, przy czym komedia oparta jest ja wielu filarach, zarówno żartach sytuacyjnych, jak i świetnych, żywych dialogach.
Tej znakomity balans pomiędzy głębią a humorem udaje się osiągnąć w dużej mierze dzięki znakomitemu aktorstwu. Nie podzielam zachwytów nad Scarlett Johannson w roli matki Jojo, chociaż jest niezła. Mocno daje radę młodzieniec wcielający się w rolę tytułowego Jojo. Błyszczy i lśni natomiast Sam Rockwell w genialnej drugoplanowej roli „kapitana K”.
Kończąc swój wywód muszę dodać, że sam seans psuje trochę nasza polska, narodowa, drugowojenna trauma. Zwłaszcza obserwując stosunkowo beztroskie życie Niemców aż do ostatnich dni wojny można się nieco… odruchowo obruszyć. Niemniej, to znakomity film, w żaden sposób nie wybielający Niemców czy nazizmu (a pojawiały się tego typu zarzuty). Mądry, błyskotliwy, dowcipny film za który należą się brawa - zarówno za odwagę, jak i za wykonanie.