Nowa przygoda!
Decydując się na zrecenzowanie Life is Strange: True Colors od razu zaznaczyłem, że nie miałem styczności z wcześniejszymi odsłonami cyklu. Skoro jednak w najnowszej części serii zaprezentowano nową, odrębną historię, to nie muszę przecież wiedzieć, co wydarzyło się w poprzedniczkach. Po ukończeniu Life is Strange: True Colors wiem natomiast co innego - moja przygoda z Life is Strange dopiero się rozpoczęła. Najnowsze dzieło studia Deck Nine (twórcy Life is Strange: Before the Storm) oferuje świetną historię i - dla wielu niestety - jest samograjem. Nie przeszkodziło mi to jednak w tym, by cieszyć się naprawdę udaną opowieścią.
(Bez) epizodów!
Life is Strange: True Colors można przejść całe od początku do końca. Gra jest podzielona na epizody, ale wszystkie udostępniono w momencie premiery; szkoda tylko, że dodatkowy odcinek udostępniono w formie DLC (poczekam aż stanieje i nadrobię, bo ponad 50 złotych za krótki rozdział to zdecydowanie za dużo). Wracając jednak do samego Life is Strange: True Colors trzeba powiedzieć jedno - trudno oderwać się od ekranu. Na szczęście dotarcie do napisów końcowych nie zajmuje wiele, bo osiem, maksymalnie dziesięć godzin. Wszystko zależy od tego, czy skupimy się jedynie na kluczowych wątkach, czy też pozwiedzamy Haven Springs, w którym toczy się akcja gry, gdzie czekają na nas również zadania poboczne.
Gdzieś to już widziałem...
Założenia fabularne bazują trochę na utartym schemacie. Oto bowiem główna bohaterka, Alex Chen (trudno jej nie polubić, o czym przekonać się zaraz na początku gry), przybywa do wspomnianego, niewielkiego miasteczka wraz ze swoim bratem. Haven Springs to praktycznie jedna główna ulica i kilka poprzecznych alejek, do tego niewielki park. Tu wszyscy wszystkich znają. My też skądś to znamy, prawda?
Szybko (a właściwie nie aż tak szybko, ale o tym za chwilę) okazuje się, że mieszkańcy mają swoje za uszami. Dochodzi bowiem do wypadku, chociaż Alex nie do końca w to wierzy i jest przekonana, że ktoś chciał śmierci pewnej osoby. Zanim to jednak nastąpi zdążymy zapoznać się z niemal wszystkimi postaciami niezależnymi, a także przejdziemy się przez całe Haven Springs. Nikt nie będzie nas popędzał, możemy grać w tempie zaproponowanym przez twórców, a nawet jeszcze wolniej. Autorzy wręcz zachęcają do tego, by zasiąść na pobliskiej ławeczce, posłuchać muzyki i zrelaksować się, podziwiając krajobrazy. Strefy zen są bowiem do naszej dyspozycji przez większość czasu.
Nikomu się tu nigdzie nie śpieszy. I dobrze!
Decydując się na zakup Life is Strange: True Colors nie liczcie na wartką akcję. I dobrze, bo w grze znajdziemy mnóstwo pozornie niepotrzebnych scen czy też wątków. Specjalnie użyłem słowa “pozornie”, bo niczym chociażby w powieściach Stephena Kinga, tutaj wszystko ma swój cel. Dzięki takim, wydawać by się mogło zbędnym, ujęciom i dialogom, twórcom udało się wykreować postacie oraz świat, który mógłby istnieć naprawdę. Bohaterowie z krwi i kości, mieścina jakich wiele… Naprawdę można pomyśleć, że Haven Springs znajduje się gdzieś na mapie. Tyle tylko, że jest jedno, ale, choć idealnie tutaj ono pasuje.