Po obejrzeniu Nobody nie byłem pewien czy obraz ten ma stanowić krytykę męskości czy jej apoteozę. Niezależnie od odpowiedzi na to pytanie, film jest po prostu znakomity.
Po obejrzeniu Nobody nie byłem pewien czy obraz ten ma stanowić krytykę męskości czy jej apoteozę. Niezależnie od odpowiedzi na to pytanie, film jest po prostu znakomity.
Nawet jeżeli nie zaliczacie się do grona “kinomaniaków”, a po prostu zdarza Wam się od czasu do czasu zasiąść przed telewizorem, to na pewno kojarzycie motyw “przebudzenia się męskości”. Pojawia się on w rozmaitych gatunkach, chociaż w najpełniejszej formie oczywiście w kinie akcji, kiedy to mężczyzna (nierzadko w średnim wieku) odnajduje w sobie odwagę, wyzwala gniew i zaczyna siać zniszczenie, rozpierduchę, a pompowana krwią adrenalina sprawia, że staje się na swój sposób niezwyciężony. Formuła ta staje się czymś w rodzaju fantazji jaką wielu mężczyzn chce przeżywać - o zwykłym gościu, takim jak oni, który w kluczowym momencie podporządkowuje sobie świat, a przynajmniej zaczyna wywierać na niego znaczący wpływ, chociaż wcześniej jego sprawczość oscylowała w okolicach zera absolutnego. Pod pewnymi względami takim filmem jest właśnie Nobody.
Początek przywodzi na myśl znakomite American Beauty w wersji soft. Główny bohater, Hutch Mansell jest typowym przedstawicielem grupy tzw. “niebieskich kołnierzyków”, czyli pracownikiem administracyjnym niskiego szczebla w małym zakładzie produkcyjnym. Jego życie jest monotonne, ma ładną i miłą, chociaż oziębłą żonę i dwójkę dzieci, w tym natolatka który widzi w nim łamagę. W pracy również specjalnie nie bryluje. Sytuacja jeszcze pogarsza się, kiedy do domu Hutcha wdziera się dwójka włamywaczy, a on w sytuacji kryzysowej decyduje się pozwolić im odejść, zamiast się z nimi skonfrontować. A to wszystko na oczach syna, który momentalnie zaczyna mieć o nim jeszcze gorsze zdanie. Osoby z jego otoczenia nie pomagają, bo szpilę wbija mu sąsiad, koledzy z pracy czy nawet policjant odbierający zeznania.
Szybko dowiadujemy się, że Hutch wcale nie jest byle kim, bo w swoim CV ma karierę jako agent CIA, odpowiedzialny za cichą likwidację niewygodnych osób. Wobec tego dysponuje umiejętnościami i cechami charakteru nietypowymi dla zwykłych ludzi. Co za tym idzie, kiedy na jego drodze staje rosyjska mafia… Najuczciwiej byłoby powiedzieć, że szanse są wyrównane. Widz szybko zdaje sobie zresztą sprawę z tego, że główny bohater cieszy się z takiego obrotu wydarzeń. Na swój sposób wydaje się to być rozwinięciem motywu znanego z Johna Wicka z którym Nobody dzieli zresztą osobę scenarzysty (Derek Kolstad).
W tym miejscu orientujemy się, że Nobody ma do zaoferowania coś więcej niż świetne sceny akcji, doskonałe zdjęcia i montaż. O ile w klasycznych produkcjach spod znaku “przebudzenia męskości” główny bohater staje w sytuacji bez wyjścia, tak w Nobody sytuacja wygląda zgoła inaczej. Hutch ma możliwość ograniczenia przemocy, ale nie chce tego, bo powrót do starych zwyczajów, zwiększenie stężenia adrenaliny we krwi, moralne usprawiedliwienie dla przemocy, ewidentnie jest mu na rękę. W jednej z najlepszych scen w całym filmie główny bohater wdaje się w bójkę z grupką młodych zawadiaków w miejskim autobusie. W toku walki dosłownie wylatuje przez okno, po czym poobijany, powłócząc nogą, powraca do środka, żeby dokończyć dzieła zniszczenia. Mógłby odejść, tym samym przerywając spiralę przemocy, ale tego nie robi. Dlaczego? Bo chce eskalacji.
Ciekawe jest również to, że przemoc w Nobody z początku kreowana jest na bardzo “realistyczną”. Słyszymy rzężenie duszonych osób, dźwięk łamanych kości, poszczególne postaci boleśnie krzywią się przy uderzeniach (przywodziło mi to nieco na myśl animacje i udźwiękowienie z serii The Last of Us). Z czasem przemoc staje się coraz bardziej umowna, żeby w końcowej potyczce przybrać postać na tyle komiksową, że czekałem już tylko na bieganie po ścianach. Oglądając Nobody na pewno zwrócicie uwagę również na doskonałą stronę techniczną. Film doskonale się ogląda i świetnie się go słucha. Niezłe jest również aktorstwo, w tym oczywiście obsadzający główną rolę Bob Odenkirk (najlepiej znany chyba jako Saul Goodman z Breaking Bad).
Nobody to świetny film akcji, który zwraca uwagę przede wszystkim swoją niejednoznacznością. Ogląda się go z zapartym tchem, mordobicie jest pierwsza klasa, chociaż gdzieś z tyłu głowy cały czas kołacze się pytanie “czy to wszystko aby na pewno jest potrzebne?”. Wymuszona zemsta na przypadkowo spotkanej rosyjskiej mafii wydaje się być przede wszystkim realizacją fantazji głównego bohatera, któremu brakuje poczucia sprawczości i męskości. Nie powiedziałbym jednak, żeby twórcy jednoznacznie odpowiadali na pytanie czy ta fantazja jest zła. Możliwe, że jest to po prostu odpowiedź na demaskulinizację mężczyzn, która jak widzimy na początku filmu, nie służy właściwie nikomu. Nobody można zrozumieć co najmniej na dwa sposoby, co sprawia że jest to obraz wyjątkowy w swojej klasie. I ja to szanuję.