Wywiad? Dziękuję, przeczytam sobie wszystko w materiałach reklamowych.
Wywiad? Dziękuję, przeczytam sobie wszystko w materiałach reklamowych.
Kilka dni temu odbyła się jedna z wielu imprez promujących i prezentujących wchodzący na rynek nowy tytuł, sygnowany logo jednej z największych branżowych potęg. Dostaliśmy na nią zaproszenie, w którym pojawiła się też informacja o możliwości przeprowadzenia wywiadu. Jednak z pełną świadomością i premedytacją zrezygnowaliśmy z tej opcji. Zapytacie pewnie dlaczego?
Perspektywa bezpośredniego kontaktu i przeprowadzenia rozmowy z jednym z twórców wydaje się być zawsze kusząca; wszak można w ten sposób z pierwszej ręki dowiedzieć się o pracach nad grą, dopytać o wszelakie detale, czy zadać kilka kłopotliwych pytań. Obrazek niczym z marzeń każdego branżowego dziennikarza.
Szkoda tylko, że niemający nic wspólnego z rzeczywistością.
Rzeczywistość jest bowiem zdominowana przez zwrot, który od kilku lat coraz dotkliwiej staje w gardle całej naszej pismakowej braci – Public Relations. Niemal od razu nasuwa się tutaj pytanie: „Ale co, do stu diabłów, może mieć wspólnego PR z przeprowadzeniem wywiadu?” Odpowiem na to, podając kilka przykładów, zacznę jednak od nakreślenia aktualnej sytuacji.
Jeszcze kilka, kilkanaście lat temu wywiady z twórcami były zdecydowanie jednymi z najciekawszych tekstów (lub materiałów audio i wideo) na temat gier, jakie można było znaleźć w branżowych pismach i na portalach. Nawet wielu największych obecnie graczy miało w sobie na tyle dużo dystansu i pasji, by z autentycznym zaangażowaniem i szczerością opowiadać o grach, pracy nad nimi, nierzadko też okraszać wypowiedzi dosadnymi w treści i formie anegdotami. Zdarzały się oczywiście i wpadki, większość wywiadów była jednak szczera, pełna ważnych dla graczy informacji, a dobrze poprowadzona rozmowa potrafiła dostarczyć masę istotnych dla graczy detali.
Dość szybko zaczęło się to jednak zmieniać. Coraz częściej zamiast rzeczowej i szczerej rozmowy, dostawaliśmy wyćwiczone przed lustrem, wyuczone na pamięć odpowiedzi na najbardziej popularne pytania. Wypowiedzi skonstruowane w taki sposób, by niezależnie od formy tegoż pytania, zawsze dotrzeć do tych kilku kluczowych zdań mających podkreślić promowane aktualnie cechy gry. Wywiady coraz rzadziej były dwustronną konwersacją, a coraz częściej stawały się formą promocji, zazwyczaj zresztą powtarzającą frazesy zasłyszane raptem kilka minut temu ze sceny podczas prezentacji. A jeśli komuś było mało, mógł po raz trzeci zobaczyć te zdania w przygotowanych dla dziennikarzy materiałach prasowych.
Zdarzały się chwile, kiedy przybierało to formę wręcz zahaczającą o absurd i wywołującą poczucie deja vu. Kiedy trzy różne osoby podczas trzech różnych teoretycznie rozmów wyrzucają z siebie dokładnie te same sekwencje słów, udając przy tym wielką ekscytację i zaangażowanie, trudno nie poczuć się – łagodnie to ujmując – robionym w konia. Tym bardziej, że po upłynięciu terminu embargo efekt ten ulega zwielokrotnieniu – w niemal każdym wywiadzie przeprowadzonym przez inne media zobaczymy dokładnie te same, starannie dobrane i skomponowane frazesy.
Wynika to z bardzo prostej przyczyny – w imię zysków i propagandy, twórcy zostali niemal ubezwłasnowolnieni przez działy marketingu i PR własnych wydawców, czy dystrybutorów. Myślicie, że przesadzam? Otóż nie. Obecnie normą jest praktyka, która jeszcze kilka lat temu była nie do pomyślenia – podczas wywiadów devsi niemal zawsze mają jakiegoś „anioła stróża”. Zazwyczaj pracownika działu PR, który pilnuje „prawomyślności” wypowiedzi, natychmiast reaguje gdy nasz rozmówca zacznie zapędzać się w niebezpieczne z wizerunkowego punktu widzenia regiony, czy też posuwa się do rzeczy zupełnie nieprawdopodobnej - „banowania” pytań.
To nie jest żart. Tak się dzieje naprawdę i – o zgrozo! - coraz częściej. O ile można przy sporej dawce silnej woli przełknąć jakoś ciągłe dopytywanie się „przesłuchiwanego” o to, co może na dany temat powiedzieć, o tyle takie praktyki stawiają nas dziennikarzy w sytuacji niemal podbramkowej. Takie zachowanie jest niczym siarczysty policzek wymierzony prosto w twarz. Nie będę jednak w tym miejscu wygłaszał komunałów na temat wolności wypowiedzi, etyki mediów i innych podobnych rzeczy. Dodam jedynie pochodzący sprzed kilku lat przykład, dotyczący przedpremierowego pokazu najnowszej gry pewnego bardzo hołubionego przez graczy amerykańskiego studia. Otóż przed „rozmową” zostałem poinformowany, iż po zadaniu trzech „nieprawidłowych” pytań wywiad będzie natychmiast przerwany. Wyobrażacie to sobie?
Niejako pochodną tego typu nagannych zachowań jest kolejne, co prawda znacznie rzadziej, ale jednak obecne zjawisko. Kilka razy zdarzyło się bowiem, iż zostałem poproszony o wcześniejsze wysłanie pytań, które musiały zostać przez udzielających wywiad zaakceptowane, bym w ogóle mógł je zadać! Chyba nie muszę nikomu mówić, jak się wtedy czułem...
Co ważne, nie mam w tym momencie zbyt wielkich pretensji do samych twórców gier. Niejeden raz po zakończeniu części oficjalnej, na jakimś after party rozmawiałem z nimi w dalece bardziej swobodnej atmosferze. I były to rozmowy jakże inne od tych przeprowadzanych z mikrofonem i kamerą. Oczywiście bez zdradzania tajemnic, czy przyznawania się do błędów, ale zawsze z niedopowiedzianymi sugestiami, że to nie ich wina. Że oni chcieliby powiedzieć wszystko, całą prawdę, przyznać się do rzeczy głupich, pochwalić tymi udanymi, odpowiedzieć na każde najtrudniejsze pytanie. Jednak marketingowa smycz i PR-owy kaganiec im na to nie pozwalają. Na dodatek lubią swoją pracę, mają kredyty, rodziny na utrzymaniu...
Mam nadzieję, że przestaliście już się dziwić, czemu zrezygnowałem (i to nie pierwszy raz) z możliwości przeprowadzenia „wywiadu”. W odniesieniu do dużej części potentatów branży to słowo zdewaluowało się już niemal całkowicie, oznaczając niewnoszącą niczego merytorycznie, wcześniej przygotowaną i starannie zaaranżowaną papkę, powtarzającą zazwyczaj te same frazesy, które znajdziemy w PR-owym newsletterze. Poza tym naprawdę nie lubię być wykorzystywany jako statysta z mikrofonem w cudzych materiałach reklamowych.
Na szczęście są wciąż wyjątki – nawet wśród największych – i niekiedy daje się z pozornie nijakiej rozmowy wycisnąć coś więcej, uzyskać jakieś nowe informacje, czy doprecyzować zapowiedzi. Tak naprawdę odrobina magii powraca już chyba tylko w przypadku konwersacji z wszelakimi niezależnymi, niewielkimi i niszowymi twórcami. Do wywiadów z pozostałymi podchodźcie jednak ze sporą dawką rezerwy. Jako i ja podchodzę.