Skoro czasu na granie jest jak na lekarstwo, to dlaczego średnia wieku miłośników elektronicznej rozrywki stale rośnie, a tytuły z serii Call of Duty sprzedają się jak szalone? Myślę, że najcenniejszy "surowiec" jest właściwą odpowiedzią. Chodzi o czas. Czas, który jesteśmy w stanie przeznaczyć na ulubione hobby.
Od całkiem niedawna wpisując gdzieś swój wiek stawiam na pierwszym miejscu cyfrę 2, ale już doświadczyłem czegoś o czym wspominali mi starsi gracze, czyli chroniczny brak czasu na granie. Mając do czynienia z istnym zalewem produkcji, które trafiają każdego miesiąca na rynek często nie sposób jest wypróbować nawet tych kilku interesujących nas tytułów. I bynajmniej nie chodzi mi o kwestie finansowe, no chyba, że bylibyśmy w stanie kupić... czas.
Czy z gier się wyrasta? To największa bzdura jaką w życiu słyszałem. Na nie po prostu nie ma się wystarczająco dużo "darmowych minut". I na scenę wkracza wspomniany już cykl Call of Duty. Każda jego odsłona to porządna dawka filmowej akcji skondensowanej do porcji odpowiedniej na na dwa, góra trzy wieczory. Żadnych niepotrzebnych elementów, znajoma mechanika rozgrywki i sterowanie, a do tego kilka zapadających w pamięć momentów. Wystarczy? Mnie i ponad 27 milionom innych osób, które zakupiły najświeższą część serii, Call of Duty Black Ops II, w zupełności.
Oczywiście, że tę grę kupowano z różnych powodów, jestem jednak święcie przekonany, że dla sporej grupy ludzi najważniejszym kryterium był właśnie czas, który mieli poświęcić na zapoznanie się z najnowszym dziełem Treyarch. A dla ilu z nich jest to jedyna "duża" gra jaką kupili w ciągu roku, właśnie ze względu na jej długość? O tym ostatnim możemy tylko dywagować, ale osobiście jestem przekonany nie można tu mówić tylko o dziesiątkach tysięcy osób.
Recenzenci często narzekają na zbyt krótkie gry, ja z kolei nie lubię takich, które trwają ponad dziesięć godzin. Nie tylko ze względu na to, że uwielbiam dynamiczne produkcje, ale głównie dlatego, że wtedy mogę mieć jakąkolwiek szansę na to, że dotrwam do napisów końcowych. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że nie życzę sobie, aby gry, a przynajmniej ich kampanie, trwały dłużej. Znany architekt Ludwig Mies van der Rohe zwykł mawiać "Less is more" ("Mniej znaczy więcej"). Jego słowa bez trudu można odnieść do nie tylko do projektowania budynków, ale i gier wideo. Ileż to razy mieliśmy do czynienia z nudnymi poziomami bądź elementami rozgrywki, od których ciekawsza jest lektura instrukcji użytkowania pralki? Czy projektanci zamiast wycinać bonusy, które później sprzedawane są jako DLC, nie mogliby pozbyć się ze swoich dzieł tego, co trwa kilkadziesiąt minut i nie ma nawet najmniejszego znaczenia w całym doświadczeniu obcowania z daną produkcją?
Grand Theft Auto to rewelacyjna seria, ale ukończyłem, dosłownie zmuszając się do tego, tylko jej jedną część. Oczywiście, te gry to tzw. sandboksy i mają zapewnić ogromną ilość "obowiązków" na przynajmniej kilkadziesiąt godzin, czemu absolutnie się nie sprzeciwiam, ale przyjrzyjmy się bliżej Grand Theft Auto IV. Czy na pewno nie dało się skrócić głównego wątku fabularnego i części zadań przenieść do sekcji "dla chętnych"? Czy na jedną misję Three Leaf Clover musiało przypaść kilkanaście tak nijakich, że nie pamiętam o co w ogóle w nich chodziło? Domyślacie się jakie są moje odpowiedzi na te pytania, teraz zadajcie je sobie sami.
Przykłady tego typu mógłbym mnożyć (choć dziwnym trafem pierwsze do głowy przychodzą mi produkcje Rockstara, no może poza grą Max Payne 3, która to potrafiła zachować zdrowe proporcje), ale szanuję także Wasz czas, który poświęcacie na lekturę tego artykułu, dlatego też przejdę do sedna. Apeluję do developerów, aby przed wypuszczeniem swoich gier na rynek zastanowili się czy na pewno z przekazem ich dzieła trzeba zaznajamiać się przez kilkadziesiąt godzin. Nie mam nic przeciwko temu, by gry wystarczały na długie tygodnie, a nawet miesiące, ale "duszę" danego tytułu chciałbym poznać o wiele szybciej. To trochę jak z pierwszą randką. Albo od razu błyszczysz swoim czarem sprawiając, że dziewczyna po pożegnalnym całusie nie może przestać o tobie myśleć albo po trzygodzinnej kawie ona zna historię tego jak poznali się twoi rodzice, a Ty wiesz, że już niczym jej nie zaskoczysz, bo drugiego spotkania nie będzie.
Czy od zaproponowanego przeze mnie limitu powinny być jakieś wyjątki? Nie można skracać dobrej historii, ale trzeba zadbać o to, by opowiadający ją nie zanudził słuchającej jej gawiedzi. Ta bolączka często dotyka gier RPG, które od czasów ukończenia Fallouta 2 omijam szerokim łukiem. Schemat prawie zawsze jest taki sam: dostajemy misję uratowania świata, ale po wejściu do pierwszego miasteczka zajmujemy się durnymi sprawami jego mieszkańców. Z jednej strony nie musimy się nimi przejmować, gdyż mają one charakter side-questów, z drugiej bez wykonania zleconych przez nich zadań w stylu "dwóch rabusiów okradło moją stodołę, a Ty wyglądasz na poszukiwacza przygód, więc dowiedz się kto to był i spuść im lanie" ciężko jest posunąć do przodu główny wątek, bo nie mamy odpowiednio silnej postaci, która sprosta prawdziwym wyzwaniom. W efekcie mijają nie tylko długie godziny (a my wciąż tkwimy w pierwszej lokacji), ale i zainteresowanie danym tytułem. Po co zarzynać dobry materiał na grę? Czyż, do jasnej cholery, twórcy sami nie namaścili nas na bohaterów zdolnych do wykonywania rzeczy z pozoru niemożliwych?
10 godzin. To "tylko" lub "aż" zależne od punktu widzenia. Z miejsca, gdzie siedzę, widzę swoją półkę z grami, a na niej tytuły, które czekają na to by w końcu wylądować w czytniku konsoli. Red Dead Redemption, Deus Ex: Bunt Ludzkości i pierwszy Mass Effect, w którego podobno muszę zagrać bo wstyd nie znać i nie ukończyć. Wiem, że "przejście" tylko jednej z nich, to przeprawa na co najmniej tydzień. Którą wybiorę? A może wypróbuję każdą przez jakąś chwilę? Zastanawiając się tracę czas, a już byłbym w połowie Podróży na PlayStation 3! Właśnie... Podróż!