Było sobie kiedyś Command & Conquer, jedna z pierwszych i najbardziej kultowych serii strategii czasu rzeczywistego. Teraz już trochę zapomniana, ale kilkanaście lat temu każdy szanujący się gracz wiedział, dlaczego GDI walczy z Bractwem Nod i że Kane oczywiście żyje. Właśnie tych kilkanaście lat temu zespół z legendarnego, nieistniejącego już studia Westwood, postanowił przerobić swojego erteesa na strzelankę. Z tego pomysłu narodził się Command & Conquer: Renegade, projekt nieszczególnie udany, ale z ciekawie pomyślanym trybem sieciowym, który może nie zdobył sobie wielkiej popularności, jednak zdołał zgromadzić grupę oddanych, wiernych fanów. I właśnie ci fani postanowili w wiele lat po zamknięciu serwerów oryginalnego Renegade, wskrzesić grę na własną rękę, za darmo, co o dziwo nie spotkało się z ostrą reakcją prawników koncernu Electronic Arts, który ma prawa do marki Command & Conquer (i jest także odpowiedzialny za smutny koniec studia Westwood). Tak narodził się Renegade X.
Przyznam bez bicia, że w oryginalnego Command & Conquer: Renegade nie grałem i pierwsze chwile z Renegade X, który pod wieloma względami nie tylko się na nim wzoruje, ale wręcz odtwarza zastosowane w nim rozwiązania, nie były łatwe. No dobra, powiem szczerze - na pierwszy rzut oka Renegade X wydał mi się solidnym knotem. Wizualnie wrażenia nie robi dobrego, to raz, ale głównym czynnikiem zniechęcającym był fakt, że ostro dostawałem w zadek. Nikt nie lubi nieustannie ginąć nie wiadomo jak i dlaczego, a tak właśnie wyglądały pierwsze godziny mojej zabawy w Renegade X. Cóż, zabawa to w tym przypadku oczywiście zbyt duże słowo - to był frustrujący obowiązek raczej. Zabijali mnie snajperzy, rozjeżdżały czołgi, kosiły śmigłowce i demolowała artyleria. Kląłem na czym świat stoi, bo w wiele strzelanek już grałem i każda wymagała jakiegoś początkowego przystosowania, ale Renegade X wyglądało mi na grę pełną nieziemskich wymiataczy, albo też jakichś oszustów z aimbotami, bo za cholerę nie mogłem zdziałać nic więcej niż mniej lub bardziej bohatersko polec na placu boju. Ale to nie była wina gry, tylko moich przyzwyczajeń. Z Renegade X jest wszystko w porządku - wystarczy tylko przestać myśleć o tej produkcji jako o kolejnym Battlefieldzie czy innym tego rodzaju standardowym dzisiejszym shooterze. Renegade X to jest strategia czasu rzeczywistego, tyle że widziana z zupełnie innej perspektywy, z oczu szeregowego żołnierza. A co się dzieje z szeregowymi żołnierzami w RTSach? No giną, jak muchy, czy nie tak? No właśnie. Cały sekret Renegade X i sztuka grania w tę grę polega na tym, by odradzając się w bazie po kolejnym, nieprzyjemnym zapewne zgonie, nie dać się sprowadzić do roli szeregowego żołnierza.
Do wyboru mamy tutaj pięć podstawowych klas postaci, o których nie będę się rozpisywał, bo cztery z nich są całkowicie bezużyteczne. Tylko mechanik ma swoje miejsce na polu bitwy, czy to w bazie, czy też na linii frontu, a pozostałe to coś w rodzaju pułapki na nowych graczy, którzy przyzwyczajeni do innych sieciowych strzelanek są przekonani, że mogą za ich pomocą cokolwiek zdziałać. A nie mogą, bo zupełnie jak w prawdziwym Command & Conquer, mięso armatnie jest tutaj właśnie mięsem armatnim. I na szczęście nikt nie każe nam nim grać. Ten sam panel, obecny w każdym budynku w naszej bazie, za pomocą którego możemy zmieniać klasę postaci, pozwala nam też za odpowiednią opłatą "ulepszyć" się do jednej z zaawansowanych jednostek piechoty dostępnych dla naszej frakcji, czy to GDI czy Nod. Lub też dokonać ekscytującego zakupu ciężkiego sprzętu. Wystarczy zdać sobie z tego sprawę, wystarczy raz wydać kasę na lepszego żołnierza albo jakiś czołg, by przekonać się, że Renegade X to wcale nie jest popsuta gra pełna jakichś cyborgów, nolajfów i cheaterów. Nie, po prostu produkcja ta jest wierna tradycji Command & Conquer i lepsze jednostki są naprawdę dużo, dużo lepsze i deklasują tych biednych szeregowych sołdatów tak bardzo, że komuś przyzwyczajonemu do w miarę zrównoważonego uzbrojenia i wyposażenia z innych, bardziej popularnych strzelanek, trudno jest w ogóle to na początku zrozumieć. Wydaje się, że Renegade X to gra rozchwiana, pozbawiona balansu i tak dalej. Ale to również tylko pozory. Na początek jednak musimy wyjaśnić sobie kilka podstawowych kwestii, bez których zrozumienie o co tutaj chodzi jest cokolwiek trudne.
Renegade X rządzi się zasadami nie strzelanki, ale strategii czasu rzeczywistego. I dlatego w każdym meczu chodzi o to, żeby rozwalić wrogą bazę, tak klasycznie. GDI ma swoją, Nod ma swoją. Każda strona ma w niej kilka budynków, zwykle cztery - jeden odpowiadający za szkolenie piechoty, drugi za pojazdy i lotnictwo, trzeci, który jest rafinerią tiberium i czwarty, elektrownią zasilającą to wszystko. Na niektórych mapach nie ma elektrowni, na innych są dodatkowe struktury obronne, na jeszcze innych zaś silosy z zasobami tiberium, ale to generalnie mało istotne. Ważne są te podstawowe struktury. Każda z nich za coś odpowiada i jej zniszczenie mocno upośledza naszą drużynę. Stracimy koszary, to nie możemy szkolić zaawansowanej piechoty. Stracimy fabrykę, to możemy pożegnać się z czołgami i śmigłowcami. A jak pójdzie się pieścić rafineria, to już w ogóle mamy przerąbane, bo żniwiarki nie mają gdzie zwozić tiberium, które jest głównym źródłem dochodów dla naszej armii i po prostu nie mamy za co kupować lepszych zabawek, chyba że niesłychani z nas wymiatacze i zarobimy sobie na coś porządnego bezlitośnie mordując członków drużyny przeciwnej. A to mordowanie nie jest wcale proste.
Renegade X to RTS, a nie strzelanka także pod względem tego, jak wygląda walka. Wszystko jest tutaj o wiele bardziej żywotne, niż być teoretycznie powinno. Żeby zabić podstawowego żołnierza podstawową bronią trzeba wywalić w niego cały magazynek albo dwa. Masakra jakaś, nie? Owszem, z punktu widzenia shootera to tak. Ale w strategii czasu rzeczywistego to normalne, podobnie jak to, że czołg wytrzymuje lekko z dziesięć trafień z działa drugiego czołgu, ale ginie prawie momentalnie gdy zaatakuje go śmigłowiec, który z kolei jest praktycznie niezniszczalnym z punktu widzenia czołgisty. Wiecie w jakim byłem szoku, gdy pierwszy raz przywaliłem w apacza Nod z działa mojego czołgu GDI i zobaczyłem, że dziadowi ubyło jakieś osiem procent żywotności? W ciężkim szoku byłem, bo przecież w Battlefieldzie takie trafienie to pewny zgon dla parszywego latadła, tak jak i w rzeczywistości. Ale Renegade X niewiele ma z realizmem wspólnego. To RTS. I tutaj śmigłowiec kontruje czołg na zasadzie nożyc, papieru i kamienia, tak z grubsza. A co kontruje śmigłowiec? Sojusznicze lotnictwo oraz kolesie z wyrzutniami rakiet oczywiście. Ale i oni muszą się przegryźć przez pasek zdrowia skubańca. Uciążliwe. I pozornie bezsensowne. Pozornie, bo w tym szaleństwie jest oczywiście metoda.
Renegade X to ertees, a nie shooter. Jak wyglądają w strategii czasu rzeczywistego pojedynki? Nie wyglądają, bo zasadniczo nie zdarzają się w Command & Conquer takie sytuacje, jak starcie jeden na jeden. A gdyby się zdarzały, to taki czołg jeden z drugim strzelałyby do siebie przez jakieś pięć minut. Właśnie tak jest w Renegade X, jak już wyjaśniłem. I żeby to wszystko miało sens, trzeba zacząć myśleć kategoriami Command & Conquer, gdzie po prostu nie wysyła się na wroga pojedynczych czołgów. Jeden żołnierz w wyrzutnią rakiet musi trafić apacza albo orkę tak gdzieś z dziesięć razy, żeby skubańca rozwalić, co zresztą nigdy się nie udaje, bo ten albo skosi uciążliwego piechociarza działkiem, albo po prostu oddali się z godnością. Ale gdy do jednego apacza z Nod strzela trzech kolesi z rakietami, a na dodatek jeszcze podgryza go orka GDI i być może jeszcze mamut ze swoją poczwórną wyrzutnią rakiet kierowanych? Cóż, wtedy śmigłowiec ginie momentalnie. Da się? Da się. Trzeba tylko być armią, a nie samotnym wilkiem. Prawdę mówiąc to strasznie fajne rozwiązanie jest, bo w ten sposób Renegade X organicznie promuje współpracę drużynową. Gdy wiesz, że sam nie masz szans cokolwiek zdziałać, trzymasz się kolegów i działacie razem. I wtedy nagle okazuje się, że gra jest bardzo ładnie poukładana, zbalansowana i tak dalej. A do tego widowiskowa, bo trudno jest gdziekolwiek indziej znaleźć takie intensywne młyny jak w Renegade X, gdzie na relatywnie niedużych mapach zdarzają się starcia całych pancernych zagonów liczących nawet po kilkanaście pojazdów. Wiele już widziałem, ale czegoś takiego jak dzika szarża tak z sześciu ogniowych czołgów Nod wspieranych przez kilka samobieżnych artylerii, które próbowały desperackim atakiem na bazę naszego GDI odwrócić niekorzystny bieg bitwy, to jeszcze nie. To znaczy, nie w strzelance, bo w RTSie to codzienność. I tak samo w Renegade X. Takie motywy to tutaj rzecz całkowicie normalna. I nie ukrywam, że bardzo fajna... zwłaszcza gdy taki szturm rozbija się o ścianę naszych mamutów i ginie pod deszczem salw rakiet z MRLSów.
Oczywiście, nie zawsze jest tak epicko. Czasem bywa wręcz kameralnie. Zdarzają się bitwy, w których obie drużyny skasują sobie fabryki i rafinerie i pozostaje im tylko granie podstawowymi klasami piechoty, ciułając grosz do grosza na jedną z tych zaawansowanych. Wtedy też trzeba działać grupowo i wzajemnie się osłaniać oraz wspierać, ale bitwa przybiera zdecydowanie inny charakter, także dlatego, że nie można już rozwalić wrogiej bazy zmasowanym ogniem czołgów i artylerii. Nie, wtedy trzeba kombinować z przemykaniem się do budynków i podkładaniem ładunków C4, lub też z instalowaniem systemów namierzania dla atomówek lub orbitalnych dział jonowych, które potrafią jednym strzałem skasować dowolną strukturę. I jednocześnie musimy też osłaniać naszą bazę i neutralizować C4 oraz nadajniki podrzucone przez wroga, żeby było zabawniej.
I jest zabawniej. Naprawdę nie trzeba wiele, by Renegade X z dziwacznego, kiepskiego shootera, jakim wydaje się być na początku, przemienił się w bardzo fajną, oryginalną i emocjonującą grę, która nie przypomina żadnej innej strzelanki... i głównie dlatego właśnie tak przyjemnie się w nią gra. Smutne trochę, że większość nowych graczy nie czeka aż brzydkie kaczątko zmieni się w łabędzia i odpada w przedbiegach - a w żaden inny sposób nie jestem w stanie wyjaśnić tego, że w Renegade X gra tak mało ludzi. Jasne, zawsze znajdzie się pełen serwer albo dwa, gdzie można się radośnie postrzelać, ale będzie to zabawa w ciągle tym samym gronie, z powtarzającymi się nickami graczy, którzy codziennie wracają do Renegade X. I ja ich doskonale rozumiem, bo jest tutaj do czego wracać. Renegade X to nie jest wysokobudżetowa produkcja, co widać, słychać i czuć, ale ma swój unikalny styl, ma klasyczny klimat Command & Conquer i nawet jeśli coś jest tutaj nieco koślawe i niedopracowane, jak na standardy produkcji z wyższej półki, to po pewnym czasie po prostu przestaje się na to zwracać uwagę.
Nie posunę się do tego, by Renegade X bezwarunkowo polecić wszystkim, ale... ale gra jest darmowa, tak naprawdę darmowa, bez mikrotransakcji i tym podobnych, więc szczerze mówiąc nie widzę przeciwwskazań by ktoś nie miał spróbować się tym pobawić. Renegade X to prawdziwa gra zrobiona przez fanów dla fanów i choćby dlatego należy się jej odrobina uwagi i szacunku, nawet jeśli styl tej zabawy jakoś do nas nie trafi. Takie inicjatywy trzeba wspierać, takie projekty trzeba promować, bo są prawdziwą rzadkością w świecie gier zdominowanym przez korporacyjną taśmówkę montowaną z gotowych bloków pod dyktando działu księgowości. Dlatego uważam, że powinniście w Renegade X zagrać, nawet gdyby, tak przy okazji, to nie była naprawdę fajna gra. Ale jest.
Oczywiście, fani Command & Conquer, którzy chcieliby sobie polatać orką, pojeździć niewidzialnym czołgiem, czy też pobiegać z karabinem strzelającym wiązkami piorunów, w imię Kane'a czy wręcz przeciwnie, nawet chwili nie powinni się zastanawiać nad kwestią ściągnięcia i zainstalowania Renegade X. Tak właściwie szanujący się fan powinien to ściąganie uruchomić gdzieś tak w połowie lektury tej recenzji i teraz gra powinna mu się kończyć montować na dysku... Dobrej zabawy więc życzę. I pamiętajcie - Pokój poprzez siłę! Kane żyje!
Niezbyt udany shooter Command & Conquer: Renegade wskrzeszony przez wiernych fanów za darmo, dzięki silnikowi Unreal, samozaparciu i wierze w Kane'a wiecznie żywego.