Jest rok 2011. Zbliża się premiera RAGE, nowej gry id Software, napędzanej kolejnym genialnym silnikiem graficznym Johna Carmacka. Kto jak kto, ale Carmack to najprawdziwsza branżowa legenda. I wszyscy z zapartym tchem śledzą jego wynurzenia o megateksturach, o technicznych nowinkach, o cudach i wiankach, które będzie można zobaczyć w nowej marce twórcy DOOMa i Quake'a. I co? I nic, niestety. RAGE nie tylko okazuje się być przeciętniakiem, ale też nie robi jakiegoś szczególnego wrażenia od strony wizualnej. Powtarza się częściowo sytuacja DOOM III, który też nie był jakąś szczególnie dobrą grą, ale przynajmniej podbijał poprzeczkę jeśli chodzi o oprawę graficzną. I Carmack daje sobie spokój z grami. Bawi się w budowanie rakiet, a potem bierze się za wirtualną rzeczywistość z Oculus Rift. Jego gwiazda nie gaśnie całkowicie, bo legenda takiego kalibru jest o wiele trwalsza i bardziej odporna na porażki, ale jej blask znika z pierwszego planu i ląduje gdzieś na trzecim, w tle i ginie w szumie.
To tylko dwa przypadki upadku tytanów, ale wydaje mi się, że najbardziej symptomatyczne dla całego smutnego zjawiska. Właśnie wtedy, jakieś pięć do siedmiu lat temu okazało się, że gry to nie filmy i że wielkie nazwiska niczego w ich przypadku nie gwarantują. I ta teza uzyskała potwierdzenie wielokrotnie, zarówno wtedy, jak i w kolejnych latach, a nawet ostatnio. Nie mówię już nawet o przypadku naczelnego branżowego mitomana, Petera Molyneuxa, w którego bajki przestali wierzyć nawet najbardziej naiwni gracze, ale o całej masie innych. Pamiętacie Richarda Garriotta i jego Tabula Rasa? A Billa Ropera i jego Hellgate: London? A braci Houser i ich Grand Theft... hmm, to akurat zły przykład. A właściwie nie, to przykład bardzo dobry, bo Dan i Sam nigdy nie byli gwiazdami, nidgy nie brylowali na salonach, zawsze ukryci w cieniu swojego Rockstara nie firmowali swoimi nazwiskami czegokolwiek. Czyli postępowali zupełnie inaczej niż David Perry, Cliff Bleszinski, Gabe Newell, Shinji Mikami... czy nawet sam mistrz Miyamoto. Wydawałoby się, że co jak co, ale wielkiego Shigeru, twórcy Mario z przyległościami, filaru Nintendo, nic nie zepchnie w cień. A tu proszę, Miyamoto od kilku lat pracuje na zwolnionych obrotach, niczym wielkim już nie zaskakuje i rozważa emeryturę. Nawet on. Bohaterowie są zmęczeni? A może po prostu skończył się już czas bohaterów? A może nigdy nimi tak naprawdę nie byli? Wydaje się, że wszystkiego po trochu.GramTV przedstawia:
Najlepsze wytłumaczenie całego tego zjawiska gaśnięcia gwiazd jest chyba takie, że na przestrzeni lat zupełnie zmienił się sposób tworzenia gier. Prawie wszyscy bogowie gamedevu znani są ze swoich kultowych produkcji tworzonych w czasach, gdy gry robiło się albo samemu, albo w małych zespołach, w których jedna indywidualność miała szanse wywrzeć swój wpływ na całą resztę. Sęk w tym, że gier od dawna się już tak nie tworzy, prawda? Teraz za każdą produkcją stoją setki osób, miliony dolarów, badania rynkowe, grupy fokusowe i cała reszta wielkiej maszyny do robienia pieniędzy. I geniusz, nawet taki prawdziwy, ginie w tłoku. Gry to nie filmy, które mają jednego scenarzystę, jednego reżysera i konkretnych aktorów w pierwszo- i drugoplanowych rolach. Gry to dzieła kolektywne i złożone na tyle, że w całej masie trybików gubi się gdzieś indywidualna wizja. Jedni to rozumieją, a inni nie. Ci drudzy wierzą, że mimo wszystko mogą być frontmanami, że mogą tworzyć rzeczy wielkie sami z siebie i opowiadają o tym w blasku reflektorów. Molyneux to przypadek najbardziej skrajny, ale nie jedyny przecież.
Spójrzmy na największe, najlepsze, najbardziej popularne gry ostatnich lat. Która z nich była firmowana jakimś nazwiskiem? Żadna. Assassin's Creed, Borderlands, Call of Duty, Skyrim, Uncharted, The Last of Us, Batman, The Walking Dead, Destiny, ba, nawet nasz Wiedźmin. O League of Legends i World of Tanks nie wspominając już nawet. Kojarzycie nazwiska ich twórców? W ogóle jakieś nazwiska? Jeremy Soule? Tak, mistrz Soule i jego muzyka do Skyrima będą pamiętani, ale akurat autorzy ścieżek do gier są najbardziej "filmowi" w tym całym biznesie, bo zwykle jednoosobowo odpowiadają za swój aspekt gry i nie tylko są w stanie wypracować swój styl, ale też mogą być oceniani za swoją pracę oddzielnie, niezależnie od tego jaka jest sama gra. Jak w kinie. Wyjątki potwierdzające regułę. Regułę, według której w ostatnich latach "nowa gra twórcy czegoś tam kultowego sprzed lat" najczęściej okazuje się być klapą lub w najlepszym wypadku przeciętniakiem.Ale przecież gry niezależne! Jasne, dawni bohaterowie się wypalili, ale mamy bohaterów całkiem nowych, młodych, genialnych twórców fantastycznych indyków! No, niby mamy. I nie zaprzeczę, że niektórzy z nich zasługują na rozgłos jak najbardziej. Ale nie mają szansy zostać nowymi bogami, nowym panteonem, co doskonale widać po przykładzie Markusa Perssona, twórcy Minecrafta, który miał jeden przebłysk geniuszu. A właściwie dwa. Ten drugi wtedy gdy sprzedał wszystko Microsoftowi i teraz pływa w kasie, mając w głębokim poważaniu tworzenie następnych gier. Inni twórcy niezależni nie sięgają po status i kult, jakim otaczani byli wymieniani wyżej autorzy legendarnych gier ze złotej ery... Prawdopodobnie także dlatego, że nauczeni doświadczeniem wiedzą, że gwiazdy może i lśnią jasno, ale skupiając się na emitowaniu oślepiających promieni tracą zdolność do robienia dobrych gier. Mądrzy twórcy indie pamiętają, że gracz to klient nie tylko wybredny, ale i całkiem nieźle wyrobiony i w odróżnieniu od kinomana, czytelnika czy fana muzyki nie łyknie byle czego tylko dlatego, że jest to firmowane jakimś znanym nazwiskiem. W tej branży nazwiska niestety nic nie znaczą, o czym się już przekonaliśmy definitywnie chyba...
Chyba, a nie na pewno, bo jest przecież jeszcze Chris Roberts, który dawno temu stworzył Wing Commandera, a teraz dzięki tej legendzie, i niesamowicie urodziwym zwiastunom, zebrał od ludzi porażającą górę pieniędzy na to swoje monstrum, Star Citizena. Nie mam pojęcia jak się potoczą losy tego projektu i osobiście trzymam kciuki za niego bardzo mocno. Ale rozsądek i rozliczne przykłady, z których część wymieniłem powyżej, każą sądzić, że i ten statek może się nazywać Tytanik. A nawet jeśli nie, nawet jeśli się uda, to nie zmieni to ogólnego krajobrazu po zmierzchu bogów. To smutne patrzeć, jak dawni idole po cichu znikają ze sceny. Lub desperacko próbują na nią wrócić i potykają się na schodach. Lub robią z siebie błaznów. Lub też zrezygnowani użyczają swoje twarze i nazwiska na rzecz kampanii promocyjnych gier, z którymi nie mają zbyt wiele wspólnego. Od tego przygnębiającego wymierania lepszy byłby chyba jakiś prawdziwy Ragnarok, epicka rzeź, w której wszyscy wielcy herosi mogliby się nawzajem powybijać wielce widowiskowo. Przynajmniej byłoby co wspominać, nie? A tak to żal tylko...