W ostatnich latach Tarantino przyzwyczaił nas do tego, że wiecznie próbuje czegoś nowego. Odkąd wraz z Jackie Brown porzucił typowo gangsterskie klimaty nakręcił inspirowaną dalekowschodnimi filmami akcji dylogię Kill Bill, romansujące z exploitation Death Proof, osadzone w czasach drugiej wojny światowej Bękarty wojny oraz western Django. Niektórzy mogą się obawiać, że skoro Nienawistna ósemka również jest osadzona na Dzikim Zachodzie, to film będzie kroczył ścieżką wytyczoną przez swojego poprzednika. Na szczęście takie obawy są bezpodstawne.
Jedyne co łączy Nienawistną ósemkę z Django, a także szeroko rozumianym westernem jest czas i miejsce akcji oraz obowiązkowa obecność łowców nagród i kryminalistów. Cała reszta filmu to kolejny typowy dla Tarantino międzygatunkowy koktajl złożony z różnych stylów, klisz i zapożyczeń. I jak za każdym razem, jest to drink inny od dotychczasowych, chociaż wciąż czuć rękę tego samego barmana.
Tytułowa ósemka to różnorodna banda. Na samym początku poznajemy dwóch łowców głów - majora Marquisa Warrena oraz Johna Rutha, pseudonim "Szubienica". Ten pierwszy zmierza do najbliższego miasta celem odebrania nagrody za trzech zabitych bandytów, "Szubienica" zaś, zgodnie ze swoim przydomkiem, wiezie pojmaną przez siebie pyskatą morderczynię Daisy Domergue, aby doprowadzić ją na szafot. Do nich dołącza sympatyzujący z konfederatami szeryf Chris Mannix. W zajeździe, w którym szukają schronienia przed śnieżycą, poznają pozostałych czterech nienawistników: podejrzanie uprzejmego brytyjskiego kata Oswalda Mobraya, tajemniczego kowboja Joe Gage'a, meksykańskiego gospodarza Boba oraz emerytowanego generała konfederatów, Sandy'ego Smithersa.
Atmosfera szybko staje się gęsta. Pierwszym problemem jest to, że Daisy jest drogocennym "towarem" - nagroda za jej głowę wynosi 10.000 dolarów. Kolejny problem wynika z tego, że Marquis nie dość, że jest czarnoskóry - co samo w sobie budzi wystarczająco duży niesmak u konfederatów, to jeszcze tytułu majora dorobił się walcząc po stronie północy. Ilość konfliktów narasta w tempie geometrycznym, a sytuacji w ogóle nie poprawia fakt, iż towarzystwo jest na siebie skazane na kilka najbliższych dni ze względu na szalejącą za drzwiami burzę śnieżną.
Pomimo tego, że Nienawistna ósemka rekwizyty i dramatis personae ukradła z planu westernu, w rzeczywistości w wielu aspektach kojarzy się bardziej z klasycznymi kryminałami, których akcja rozgrywa się w zamkniętej rezydencji, a zadaniem gości jest wydedukowanie, który z nich ukatrupił milorda. Również w tym filmie większość czasu spędzamy na poznawaniu tajemnic z przeszłości tytułowej ósemki i odkrywaniu ukrytów motywów ich działań, a jeden z bohaterów nawet przyjmuje rolę samozwańczego detektywa. Jeśli zaś szukać związku z innymi filmami Tarantino, najbliższe będą Bękarty wojny. Kto widział tamten film, na pewno zapamiętał scenę w tawernie, gdzie bękarty udają niemieckich oficerów i spotykają się pod tą przykrywką z autentycznymi hitlerowcami. Tam również wszystko kręci się wokół gry pozorów i prób przechytrzenia adwersarzy. Na swój sposób Nienawistna ósemka wydaje się być próbą rozciągnięcia tej sceny do prawie trzygodzinnego filmu.
Tak, najnowszy film Quentina Tarantino trwa blisko trzy godziny, co czyni go najdłuższym w karierze tego reżysera. Było to zadanie niezwykle karkołomne, biorąc pod uwagę, że prawie cała akcja filmu rozgrywa się w jednoizbowej chatce, a fabuła jest poruszana do przodu nie wystrzałami i pościgami, lecz dialogami. W takiej sytuacji długość filmu może być dla niektórych niestrawna, co jest zapewne przyczyną tego, że część recenzentów narzeka na wiejącą z ekranu nudę. Ja jednak zupełnie nie odczułem tej długości, intryga Nienawistnej ósemki bez problemu była w stanie utrzymać moje zainteresowanie przez 167 minut.
Jednak nawet jeśli nie odczułem nudy, która doskwierała innym recenzentom, nie znaczy to, że jest to tytuł idealny. Najwięcej zastrzeżeń mam do postaci. W filmach, gdzie jest tak bogaty wachlarz bohaterów często się zdarza, że któraś z nich ucierpi i nie dostanie tyle czasu ekranowego, na ile zasługuje. Tutaj na ofiarę tego mechanizmu wygląda Daisy, odgrywana przez Jennifer Jason Leigh. W pierwszych minutach filmu skradła moje serce: bezczelna, wulgarna, złośliwa, a równocześnie coś sugerowało, że gdzieś w jej osobie jest drugie dno. Gdy jednak na ekranie pojawiło się więcej bohaterów, to Daisy zaczęto poświęcać mniej uwagi, przez co nie doczekałem się odkrycia tego drugiego dna. Innym rozczarowaniem jest Oswald Mobray, w którego wciela się Tim Roth (współpracujący z Tarantino od czasów Wściekłych Psów). Jego powierzchowność, pozorna uprzejmość i wyróżniający się akcent powodują, że sprawia wrażenie odpowiednika postaci granych w poprzednich filmach przez Christopha Waltza. Jednak Oswald został napisany i odegrany gorzej niż pułkownik Landa i dr Schultz.
Obawiam się, że całemu filmowi brakuje wyrazistości poprzednich dzieł ekscentrycznego reżysera. Próżno szukać tu scen, które pozostawiłyby po sobie takie wrażenie jak na przykład wcześniej wspomniane spotkanie w tawernie z Bękartów wojny czy wykład o frenologii Candy'ego z Django, pozostając przy porównaniach do dwóch poprzednich filmów Taranino. Nie znaczy to, że nie ma ku temu starań - znajdzie się co najmniej kilka fragmentów wręcz stworzonych z myślą o tym, by zrobić na widzu jak największe wrażenie (szczególnie myślę tu o monologu Marquisa, granego przez Samuela L. Jacksona, w którym opowiada o spotkaniu ze swoim niedoszłym oprawcą), jednak żadna z nich moim zdaniem nie zasługuje na trafienie do filmowego panteonu.
Mimo wszystko Quentin Tarantino nawet w odrobinę gorszej formie wciąż może czuć się bezpiecznie w pierwszej lidze. Niedociągnięcia blakną przy wspaniałych zdjęciach pokrytego śniegiem Wyoming i muzyce Ennio Morricone, niedostatki jednych bohaterów z nawiązką rekompensują inni. Nienawistna ósemka być może nie spełniła wszystkich oczekiwań, ale na szczęście nie spada poniżej pewnego, bardzo wysokiego poziomu.
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!