Enter the Gungeon - recenzja - bardziej trueschoolowo się nie dało

Kamil Ostrowski
2016/04/15 13:00
0
0

Czystej krwi zręcznościówka, w którą włożono mnóstwo pracy, stworzona z wdziękiem i świetnym humorem. Czego chcieć więcej?

Enter the Gungeon - recenzja - bardziej trueschoolowo się nie dało

Zacznę nietypowo, bo od odniesienia do Homera. Znacie go, nie? Nie mówię tutaj o tym z The Simpsons, ale o starożytnym Greku, autorze Iliady i Odysei - świetnych, chociaż nieco przydługich eposów. Otóż Homer tworząc pierwsze z wymienionych dzieł urodził Achillesa, który stał się na wiele wieków, archetypem herosa. Niekoniecznie bohatera we współczesnym rozumieniu tego słowa, bo i on miał swoje za uszami, ale herosa. Od tego czasu licząc (dokładna data jest trudna do określenia), szereg artystów tworząc postaci herosów sugerowali się właśnie archetypem stworzonym przez Homera. Twórcy Enter the Gungeon sięgają właśnie po archetyp. Po crème de la crème gier zręcznościowych, z którego to gatunku próbują wydobyć czystą esencję i przekuć go na własną produkcję. Wiecie o co mi chodzi, prawda? Od tej chwili myślcie o Enter the Gungeon jako o idealnie przygotowanym hołdzie dla staroszkolnych shoot'em'upów podanym w rogue-like'owej aranżacji. To gra pod wieloma względami oryginalna, ale nie pozbawiona klasycznego charakteru. Jak sushi z serkiem Philadelfia.

Nie będę ukrywał, że Enter the Gungeon bardzo mi przypadło do gustu. Ta perełka potrafi porwać od pierwszych minut i nie nudzi nawet po wielu godzinach. Nasze zadanie jest proste - przedostać się na samo dno lochu (tytułowego "Gungeonu"), aby zdobyć artefakt - przepotężną giwerę, która potrafi zabić sam czas. Zauważyliście, że deweloper wyraźnie ma pewien fetysz na punkcie broni? Przyzwyczajcie się, bo giwery wszelkiej maści i nawiązania do strzelania będą nam towarzyszyć bez przerwy.

Sterowanie i mechanika stojąca za Enter the Gungeon przypomina do złudzenia The Binding of Isaac w zdecydowanie rozszerzonym, wzbogaconym wydaniu. Przebijamy się przez kolejne pomieszczenia w których czekają na nas rozmaici wrogowie. Po nafaszerowaniu ich ołowiem przechodzimy dalej, po drodze zbierając przedmioty, złoto, uzupełniając amunicję, itd. Każdy błąd kosztuje nas drogocenne punkty życia, które ciężko jest uzupełnić (chociaż nie jest to niemożliwe). Rzecz jasna w przypadku śmierci zaczynamy od samego początku.

Tutaj dochodzimy elementów, które wyróżniają Enter the Gungeon na tle konkurencji (bo przecież rogue-like'ów w pixel-arcie mamy niemało). Po pierwsze, twórcy w znaczny sposób ograniczyli progresję pomiędzy kolejnymi podejściami do pokonania lochu. Pomiędzy sesjami możemy wydać parę zebranych "kredytów", ale nie zapewnią nam one żadnych stałych profitów, poza odblokowaniem dodatkowych broni do znalezienia w lochu. Mamy też możliwość budowania "skrótów", które pozwolą nam ominąć część lochu, ale dotarcie do tej możliwości to praca żmudna i trudna. Tak naprawdę najbardziej realnym progresem jaki odnotowujemy jest uczenie się gry, rządzącą nią mechaniki, poznawanie przeciwników, bossów, charakterystyki znajdowanych przedmiotów i tak dalej. Rozwijamy się my, jako gracze, nie nasze postaci. Miałem obawy, że w związku z tym szybko się zniechęcę, ale po pierwszym szoku szybko doszedłem do wniosku, że takie bardzo pierwotne, hardkorowe podejście tylko mnie napędza.

GramTV przedstawia:

Wspomniałem o broniach i przedmiotach znajdowanych w lochu. Warto poświęcić temu elementowi cały akapit, bowiem ekwipunku do znalezienia jest prawdziwa MASA. Spokojnie doliczymy się setek unikalnych przedmiotów, od różnych rodzajów rewolwerów, przez pistolety na flary, lasery, wyrzutnie granatów, aż po takie dziwactwa jak broń strzelająca literami czy promieniami lodowymi. Poza pukawkami są też przedmioty. Zastosowanie niektórych z nich jest oczywiste, innych raczej enigmatyczne (opis paczki papierosów to "szkodzą zdrowiu, ale nie sposób odmówić im pewnego uroku". Bądź tutaj mądry). Nie raz nie dwa będziemy musieli po prostu zaryzykować i je wypróbować. Obok broni i przedmiotów uwagę zwraca również bogactwo przeciwników, z którymi przychodzi nam się zmierzyć. Rodzajów wrogów są całe dziesiątki (większość inspirowana bronią palną, często trzymają w ręku rozmaite gnaty), a wisienką na torcie są bossowe, z którymi pierwsze spotkania były dla mnie mieszaniną śmiechu do rozpuku, dramatycznych okrzyków zaskoczenia po użyciu przez nich kolejne umiejętności i desperackimi wywijasami gałek analogowych i przycisków. Magia.

Enter the Gungeon to też zresztą nieustająca zabawa w odkrywanie kolejnych sekretów i niespodzianek, jakie przygotowali dla nas twórcy. Na naszej drodze pojawią się dziwne postaci, z którymi czasami wiąże się jakaś nieoczywista "misja", innym razem trafimy na tajemnicze ołtarze czekające na ofiarę. Nauczymy się wyznaczać sobie długoterminowe cele, a także właściwie szacować ryzyko związane z podejmowaniem się wejścia do kolejnego pomieszczenia czy użycia danego przedmiotu. Pod wieloma względami z tego powodu Enter the Gungeon przypomina mi FTL: Faster Than Light , chociaż nie mówię tutaj o charakterze samej mechaniki. Rozgrywkę urozmaicają także takie elementy jak "ślepaki" (likwidujące lecące w naszą stronę pociski wroga), wywracanie stołów w celu zapewnienia sobie ochrony, a także efektowne przewroty, które pozwalają nam przemknąć przez zmasowany ostrzał wroga. Dzieje się dużo. Enter the Gungeon to trudna gra, która wymaga od nas dobrej pamięci, chęci do nauki, wybitnych manualnych zdolności i zimnej krwi.

Produkcja Dodge Roll sprawuje się świetnie jeżeli gramy sami, ale chyba nawet lepiej jest zapuścić się w odmęty Gungeonu we dwójkę. Produkcja obsługuje lokalną kooperację, która działa dobrze, ale mam wrażenie, że mogłoby być lepiej. Po pierwsze, praca kamery czasami kuleje - chciałbym, żeby widok nieco bardziej oddalał się w miarę oddalania się od siebie graczy. Dosyć często zdarza się, że musiałem operować na ślepo. Druga sprawa, to fakt, że ktoś musi wcielić się w rolę dosyć bezpłciowego "duszka" w fioletowym płaszczu, podczas gdy "główny" gracz może przybrać rolę jednego z czterech ciekawych bohaterów do wyboru. Co prawda szybko przestaje mieć to znaczenie, dokładnie w momencie znalezienia pierwszej broni w lochu, niemniej odrobinę mnie to irytuje.

Na uwagę zasługują jeszcze dwie kwestie. Grafika i muzyka. Pixel-art prezentuje poziom do którego przyzwyczaiły nas setki innych produkcji realizowanych w ten sposób, co jednak zwraca uwagę, to dbałość o szczegóły. Z wywróconego stołu posypią się przedmioty, ostrzelane półki z książkami zaczną sypać feerią luźnych kartek, potrącona zbroja rozleci się na kawałki, a przeciwnik zabity strzelbą odleci efektownie do tyłu. Muzyka to z kolei istny miód, którego można słuchać godzinami. Nic dziwnego, że nawet soundtrack z gry sprzedaje się na Steamie jak ciepłe bułeczki.

Enter the Gungeon to prawdziwy klejnot. To gra dla której chce mi się mieć znajomych, tylko po to, żeby móc z nimi zagrać w kooperacji. To gra dla której warto jest mieć dwa pady, kanapę, chipsy i piwo. Parę elementów można by nieco podszlifować, przede wszystkim pracę kamery, ale to drobnostki, które nie wpływają znacząco na treść odpowiedzi na pytanie "czy warto?". Warto, warto i jeszcze raz warto, chociażby po to, żeby mieć okazję na walkę z gigantyczną mewą wyposażoną w działko Gatlinga.

9,0
Gra dla której warto mieć dwa pady, telewizor, kumpla, piwo i chipsy
Plusy
  • Wymagająca mechanika
  • Dbałość o detale
  • Humor
  • Muzyka
Minusy
  • Drobne problemy z kamerą w kooperacji
Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!