Komu w drogę, temu nieskończona ilość laserów, karabinów, wyrzutni rakiet, przecinaków, dwururek, blasterów i tym podobnych pukawek.
Komu w drogę, temu nieskończona ilość laserów, karabinów, wyrzutni rakiet, przecinaków, dwururek, blasterów i tym podobnych pukawek.
Jeżeli od zawsze uważaliście, że w strzelaninach za mało się strzela, to mam dla Was idealną produkcję. Twórcy MOTHERGUNSHIP postawili sobie za zadanie jeden cel - przenieść intensywność tytułów z rodzaju „top-down shooter” w trzy wymiary. Bardzo szybko jesteśmy zalewani ogromną masą przeciwników, pocisków, rakiet, wiązek promieni laserowych i tym podobnych. Pod pewnymi względami MOTHERGUNSHIP przypomina recenzowane przeze mnie ponad dwa lata temu Enter the Gungeon – przynajmniej pod względem ilości pocisków, jakich przychodzi nam unikać.
Produkcja stworzona przez Terrible Posture Games wraz z Grip Digital przenosi nas w rzeczywistość w której obcy zaatakowali i podbili Ziemię. Ulofudków tutaj jednak brakuje, zamiast tego mamy ogromne okręty kosmiczne (w tym tytułowy statek matka, tj. „mothergunship”) i sterowane przez sztuczną inteligencję mechy. Celem najeźdźców jest zdigitalizowanie i stworzenie kopii zapasowych wszystkiego co żywe. Zazwyczaj ten proces wiąże się z uśmierceniem oryginału, aczkolwiek nie ma co kręcić nosem na środki, skoro cel jest uświęcony, prawda? Jedynymi którzy się nie zgadzają, są nieliczni członkowie ruchu oporu, w tym my, jako świeżo upieczony Rekrut. Naszą misją uratowania ludzkości pokieruje kilku kompanów, w tym pokładowa sztuczna inteligencja jednego ze statków rebeliantów, rozkosznie durny Pułkownik, z jakiegoś powodu dowodzący naszą gromadą, oraz nadworna pani inżynier/naukowiec. Gotowi skopać parę tysięcy robocich tyłków?
Zanim jednak przejdziemy do strzelania, musimy zaopatrzyć się w odpowiednie pukawki. Nie będzie to takie hop-siup, ale z drugiej strony, przyniesie nam sporo radości. Każdą z broni musimy sobie bowiem najpierw złożyć z rozmaitych części. Poczynając od punktu startowego doczepiać będziemy trzy rodzaje segmentów: łączniki – one powielą liczbę dostępnych gniazd, lufy, które wystrzelą daną śmiercionośność w obszar przed nami, oraz upgrade’y, które doczepimy w dowolnym miejscu, m.in. poprawiające celność, podrasowujące nasze wiązki śmierci specjalnymi efektami i tak dalej. Należy tylko pamiętać o tym, że nasza zbroja ma ograniczoną liczbę energii, która odnawia się w momencie gdy przestajemy strzelać. Czasami lepiej jest nie doczepiać czwartego działka Gatlinga, żebyśmy przypadkiem nie wypruwali się z możliwości oddawania strzałów co dwie sekundy. Innym razem będzie to wskazane, gdy będziemy chcieli załatwić sprawę zaraz po wychyleniu się zza rogu.
Zbroja to nasza druga śmiercionośna broń. Strzelać możemy z dwóch ramion, jednak gdybyśmy nie wyposażyli danej łapki w pukawki, to wciąż będziemy mogli wrogom solidnie przyłożyć z piąchy. Poza tym mamy całkiem sporo punktów życia, a przede wszystkim możemy kilkukrotnie skakać, co pozwala nam wygodnie manewrować w czasie walki. Zbroję też rzecz jasna z czasem ulepszymy.
Twórcy MOTHERGUNSHIP obiecali, że jeszcze w sierpniu 2018 roku gracze doczekają się trybu kooperacji. Na moment pisania recenzji nie był on jednak dostępny, wobec czego fakt ten nie zaważył na końcowej ocenie.
Mechanika opisane, ale teraz najważniejsze. Jak się z MOTHERGUNSHIP bawiłem? Najlepiej będzie, jeżeli od razu przyznam, że nie jestem w stanie ciągiem wytrzymać z tą grą więcej niż godziny. Dlaczego? Po prostu tak kosmicznie dużo dzieje się na ekranie, że ze stuprocentową pewnością jestem w stanie stwierdzić, że jeszcze chwila i dostanę migreny (to takie coś co mają starzy ludzie i młode panny w lekturach szkolnych). Tempo akcji jest zabójcze, wrogów w każdym z pomieszczeń są dziesiątki czy setki, a każdy z nich wypluwa pociski, które kierują się w naszą stronę tysiącami. Na szczęście lecą na tyle wolno, że jesteśmy w stanie ich uniknąć, zakładając ponadprzeciętną sprawność palców, wyrobione mięśnie gałek ocznych i koordynację ręka-oko na poziomie pilota myśliwca. Jednak bezspornie zabawa męczy na dłuższą metę.
Najlepiej będziecie bawić się gdzieś w złotym środku, który obejmuje jakieś pół godziny pomiędzy 20tą, a 50tą minutą zabawy. Pierwsze dwadzieścia minut czułem się jakbym zaraz miał nabawić się oczopląsu. Wielokrotnie od początku musiałem przyzwyczajać się do charakterystyki broni, poruszania się, skakania, itd. Później jednak wpadałem w rytm i stawałem się zabójcą z piekła rodem, odbijającym się od porozstawianych na planszach skoczni, unikającym strumieni lawy, skaczącym w powietrzu kilkukrotnie, potrafiącym w locie zestrzelić wroga wielkości łupiny po orzechu. Czułem że żyję! Niestety, trwało to zazwyczaj do tej pięćdziesiątej minuty, kiedy dawały po sobie znać zmęczenie, poirytowanie brakiem postępu i zupełnie szczerze – znudzenie powtarzalnością qusi-losowo generowanych poziomów.
Niemniej, ogólnie rzecz biorąc jest dobrze. Zabawy z MOTHERGUNSHIP jest miałem mnóstwo. Kampania jest długa, aczkolwiek gra nie pozwala się znudzić. Na wypadek gdyby było Wam mało, zawsze możecie pobawić się w trybach endless czy w zadaniach pobocznych. Do tego paru fajnych bossów, sympatyczne dialogi, no i ciągła akcja. Dodawajcie śmiało do listy życzeń i polujcie na ten tytuł na wyprzedażach.
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!