Najważniejsze jest pierwsze wrażenie. Nic dziwnego więc, że Spirit Roots najzwyczajniej w świecie mnie oczarowało, bo gra wygląda po prostu świetnie. Rewelacyjna, kolorowa oprawa wizualna zachęciłaby do sięgnięcia po ten tytuł zarówno miłośników platformówek, jak i innych graczy, którzy poczuliby się zaintrygowani, widząc tak klimatyczne lokacje. Model postaci głównego bohatera, sylwetki przeciwników, różnorodne miejscówki… Wszystko to zapowiadało, że Spirit Roots okaże się czarnym koniem tegorocznych gier niezależnych. Prawda okazała się jednak nieco inna…
Zacznijmy może od najważniejszego, bo podejrzewam, że mało kto słyszał o Spirit Roots. To klasyczna, dwuwymiarowa platformówka autorstwa studia Fireart Games wydana przez polską firmę Drageus Games. Zabawa sprowadza się więc do przemierzania kolejnych obszarów, w których musimy skakać po obiektach otoczenia, kolekcjonować znajdźki i walczyć z przeciwnikami (oprócz szeregowych wrogów na naszej drodze staną także bossowie). Wspomniana już kolorowa oprawa graficzna mogłaby sugerować, że mamy tutaj do czynienia z produkcją, po którą mogą śmiało sięgnąć nawet młodsi gracze. Nic bardziej mylnego.
Spirit Roots oferuje trzy poziomy trudności. Na łatwym mamy nieskończoną liczbę żyć, a w razie zgonu naszej postaci wracamy do ostatniego punktu kontrolnego. Na normalnym dysponujemy trzema punktami zdrowia, a kiedy wykorzystamy je wszystkie, to tak jak w starych grach cofniemy się do początku danego etapu. Z kolei „hard” to brak punktów życia i brak checkpointów, a każda śmierć oznacza, że zaczynamy ten sam poziom od nowa. Niby klasyka, niby to wszystko już było, ale w Spirit Roots jedynym rozsądnym poziomem trudności jest właśnie „easy”.
Największym zarzutem do mechaniki rozgrywki zaproponowanej przez autorów Spirit Roots jest NIEWYKORZYSTANIE prawej gałki analogowej. Wszystkie lokacje pozbawione są trzeciego wymiaru, dlatego też dobrze byłoby móc zerknąć, co czai się pod nami lub nad nami, a także jakie zagrożenia czyhają na nas, gdy pójdziemy przed siebie. Recenzowany tytuł nie oferuje takiej możliwości, w efekcie czego najpierw musimy zeskoczyć gdzieś w ciemno, by przekonać się, że trafiliśmy prosto w pułapkę (np. kolce). Oznacza to, że do kolejnych fragmentów mapy nierzadko dochodzimy metodą prób i błędów, więc nie ma sensu ograniczać sobie liczby żyć, skoro i tak wiadomo, że prędzej czy później zginiemy.
W parze z powyższym idą momenty, w których trudno się nie irytować. Czasem zdarza się, że obrywamy nie wiadomo skąd. Dochodzimy do pewnego miejsca i nagle okazuje się, że strzela do nas przeciwnik, którego nie mieliśmy szans zobaczyć. Dopiero gdy podejdziemy nieco bliżej dostrzeżemy wroga, ale wtedy może być już za późno na uratowanie skóry naszemu protagoniście. Chcąc pokonać nieprzyjaciół trzeba zaatakować ich kilkukrotnie, ale jeśli ktokolwiek trafi w nas, to zginiemy od jednego strzału. Nie jest to szczególnie uczciwe, prawda?
Bardzo lubię gry, które cechują się wysokim, ale uczciwym poziomem trudności. Chętnie podejmę się wyzwania, o ile na początku poczuję, że jest ono w moim zasięgu. Spirit Roots nie należy do takich produkcji, bo tutaj nie ma miejsca nawet na najmniejszą pomyłkę. Skacząc na platformę musimy mieć na uwadze fakt, że jeśli postać chwyci się krawędzi, to praktycznie będzie po zawodach. Trzeba więc twardo stąpać po ziemi, bo zwisanie z obiektów otoczenia to proszenie się o śmierć.
Podczas rozgrywki w Spirit Roots wielokrotnie byłem świadkiem rozmaitych błędów. W jednym z etapów na ekranie pojawiają się wielkie koła zębate poruszające się po wyznaczonej trasie. Problem polega na tym, że czasem – że tak to ujmę – opuszczają ją i zaczynają przechodzić przez tekstury, pojawiając się w miejscu, w którym nie powinny się znaleźć. Efekt nietrudno przewidzieć – po prostu nie możemy dalej przejść, bo nadziejemy się na kolce, więc musimy zginąć i rozpocząć zabawę od ostatniego punktu kontrolnego.
Spirit Roots nigdy nie byłoby drugim Rayman Legends (choć po drodze zbieramy lumki), ale mogłoby stanowić ciekawą propozycję dla fanów tej fenomenalnej produkcji. Niestety tak się nie stało, bo gra Fireart Games zniechęca do siebie już po kilkunastu minutach, w trakcie których zauważamy, jak niesprawiedliwie zostaliśmy potraktowani przez twórców. Mimo wszystko uważam, że jest to jedna z najpiękniejszych platformówek z dwuwymiarową grafiką, w jakie dane było mi zagrać.