Jeżeli szukacie dramatokomedii, a nawet komedii romantycznej na poziomie, to nie możecie trafić lepiej niż na film, który zachwycił na całym szeregu znakomitych festiwali.
Jeżeli szukacie dramatokomedii, a nawet komedii romantycznej na poziomie, to nie możecie trafić lepiej niż na film, który zachwycił na całym szeregu znakomitych festiwali.
Palm Springs obejrzałem dwa razy. Pierwszy raz z dziewczyną, która podziela moją miłość do Andy’ego Samberga, która zrodziła się podczas wielokrotnych seansów ze znakomitym sitcomem Brooklyn 9-9. Znając możliwości i manierę tego aktora byłem od początku niemalże pewien, że film mi się bardzo spodoba - w ostateczności dostałbym aktora, którego młodzieńczo-klauniarski sposób gry urzeka mnie w każdym wydaniu. Drugi raz film obejrzałem między innymi ze znajomym, który od początku miał do filmu podejście z gatunku “eee, a co to, a głupie to, bez sensu, co tu się dzieje, nic nie rozumiem, a weź puść X”. W końcu udało mi się zmusić go do zwrócenia uwagi na ekran na pięć minut. I tyle wystarczyło, żebym usłyszał serdeczny śmiech i zobaczył, że kumpel całkowicie wsiąknął. Możliwe, że to chłopięcy urok odtwórcy głównej roli, możliwe że błyskotliwy scenariusz, a może piękne zdjęcia, ale chłop przepadł. Po seansie stwierdził, że “nawet fajne”, co w przypadku takiego skandalicznego marudy jak on (pozdrawiam!) jest komplementem nie z tej ziemi.
Tytułowe Palm Springs to amerykański ośrodek wypoczynkowy na środku pustyni. Miasto liczy około 45 tysięcy mieszkańców, a rozsiane jest na obszarze o powierzchni niemalże 250 kilometrów kwadratowych (dla porównania Kołobrzeg który liczy 46 tysięcy mieszkańców obejmuje około 25 kilometrów kwadratowych). W jednym z hoteli na odludziu, w którym odbyć się ma ceremonia zaślubin, młody mężczyzna imieniem Nyles tkwi w pętli czasowej - po zaśnięciu, czy też niezależnie od tego jak zakończy poprzednią dobę, cofa się do początku poprzedniego dnia. Niezależnie od tego czy zaśnie spokojnie, padnie pijany czy zginie w najgorszej agonii, budzi się wiecznie w pokoju hotelowym do którego przyjechał ze swoją niezbyt dopasowaną dziewczyną. Na początku filmu w wyniku dosyć osobliwego zbiegu okoliczności jego towarzyszką niedoli staje się Sarah. Chciałbym powiedzieć cokolwiek więcej na temat tego jak rozwija się dalej fabuła Palm Springs, ale zepsułbym Wam zabawę.
Ciężko nie być pod wrażeniem zręczności scenariusza napisanego przez Andy’ego Siarę i reżyserskiej smykałki Maxa Barbakowa. Szok jest tym większy, kiedy zorientujemy się, że Palm Springs jest dla obydwu wymienionych powyżej panów debiutem (przynajmniej jeżeli mówimy o pełnometrażowe produkcje fabularne). Reżysersko obraz jest genialny, bo w sposób niesamowicie wrażliwy balansuje na granicy melancholijnej refleksji i zabawy konwencją, sytuacją i formą. Już po kilkunastu minutach widz orientuje się, że nie jest możliwym przewidywanie ścieżek, jakimi będą nas prowadzić Siara i Barbakow. Romantyczną scenę zamkną przerysowaną wstawką komediową, a robiącą wizualne wrażenie podróż bezwzględnie zmienią w krwawą jatkę czy scenę niemalże westernową. Wyobraźni i odwagi realizatorskiej w Palm Springs nie brakuje.
Film bardzo szybko porywa widza. Dzieje się tak po pierwsze dzięki zgrabnie opisanej i wartkiej fabule. Historia napisana jest wręcz modelowo. Dzięki treściwemu ale intrygującemu wstępowi, po której następuje okres radosnej zabawy konwencją, dostajemy w twarz fragmentami o zabarwieniu dramatycznym, budującymi napięcie i angażującymi emocjonalnie widza - to wszystko konkluduje pełen emocji finał. Trwający dziewięćdziesiąt minut seans urozmaica nam również doskonały dowcip scenarzysty - absurdalny, pełen odniesień do popkultury i oparty na hiperekspresji.
Jeżeli, podobnie jak ja, kochacie Andy’ego Samberga, to oglądając Palm Springs będziecie w siódmym niebie. Komik znany chociażby z Saturday Night Live daje z siebie wszystko, poruszając się w ramach w których czuje się absolutnie doskonale. Nie jest tak przerysowany jak w swoich skeczach z SNL czy w Brooklyn 9-9, bo bardziej przypomina autentyczną osobę, niż personifikację licealnego klauna, ale wciąż tryska młodzieńczym urokiem. Niezła jest również kreacja stworzona przez Cristin Milioti, którą do tej pory kojarzyłem wyłącznie z serialu Jak poznałem Waszą matkę a także J.K. Simmons. Reszta to statyści, nie ma o czym gadać.
Palm Springs zadebiutowało na festiwalu w Sundance, po którym zebrało bardzo pozytywne recenzje, co wydało plon w postaci lukratywnej umowy z amerykańską platformą streamingową Hulu. Z uwagi na szalejącą pandemię film z niemal roczną obsuwą trafił do Polski, gdzie grają go obecnie w wielu kinach studyjnych (ale znajdziecie go też m.in. w Amazon Prime Video). Jeżeli tylko macie taką możliwość, to absolutnie powinniście obejrzeć Palm Springs. To inteligentny, ciepły, romantyczny film, który da Wam pozytywną energię na dobrych kilka dni.