A łatwo było dać się im ponieść, bo jak już wspomniałem, sama idea takich zbiórek jest piękna. Od bardzo dawna, od przynajmniej dwóch dekad, nie było możliwości bezpośredniego dialogu pomiędzy twórcami gier a graczami. Niezależni autorzy robili sobie "co im w duszy grało", ale to był całkowity margines przez wiele lat i dopiero niedawno, niedługo przed kickstarterową rewolucją, zaczęło się to zmieniać. Poza nimi jednak cały przemysł grotwórczy tkwił mocno w kajdanach wykutych przez działy księgowości wielkich korporacji. Z jednej strony mieliśmy niekwestionowaną pasję i miłość do gier ich twórców. Z drugiej to samo u graczy. A między nimi mur kierowników, menadżerów i marketingowców, którzy wytyczali kierunki dla twórców na podstawie statystyk sprzedaży, badań fokusowych i tym podobnych. Nawet branżowe legendy musiały uginać karku przed garniturami z korporacji, bo to oni trzymali łapę na pieniądzach. Pierwszy wyłom w tej twierdzy mroku momentami straszniejszej niż Czarna Wieża w Mordorze i wpychającej nam do gardeł co roku nowe FIFY, Call of Duty i całą resztę taśmowej mierzwy, uczynili właśnie twórcy indie. A potem pojawił się Kickstarter i pokazał zamaszysty gest Kozakiewicza wszystkim decydentom z rad nadzorczych. To było takie piękne.
Korporacje skazały na śmierć klasyczne RPGi, strategie turowe, RTSy, przygodówki, rogaliki i mnóstwo innych gatunków, które nie należały nigdy do segmentu AAA i nie przynosiły milionowych zysków. Mniejsza o ich motywy, może i uzasadnione jakoś. Fakt jest faktem, te wszystkie Activisiony, Electronic Artsy, 2K Gamesy i reszta, nie pozwalały "swoim" deweloperom zająć się tym, czego nie można było sprzedać w kilku milionach sztuk na różnych platformach. A tu nagle okazało się, że można było soczystym słowem się pożegnać z garniturami i zapytać samych graczy, co by chcieli. Słuchajcie, mamy taki a taki pomysł - chciecie w to zagrać? Jeśli tak, to dajcie nam zaliczkę, a my się postaramy to zrealizować. Dialog między twórcami a odbiorcami, bez pośredników, bez pasożytów, rozmowa tych, którzy dzielą ze sobą pasję do gier. Naprawdę coś wspaniałego, jedna z piękniejszych idei jakie w grach w ogóle zaistniały. I, cholera, taka cudna, że nijak mi do niej nie pasowały te wydawane przez ostatnie dwa lata gry. Bo choć były często dobre, a nawet bardzo dobre, to mimo wszystko żadna z nich kalibrem nie przystawała mi do samej koncepcji crowdfundingu. Że tak się kolokwialnie wyrażę, za co z góry przepraszam, żadna z nich nie miała wystarczająco wysokiego współczynnika czystej zajebistości. Aż do Pillars of Eternity.GramTV przedstawia:
I wiecie co? Teraz zaczynam się bać. Pesymizm ma tę przewagę nad optymizmem, że sceptyk zawsze wygrywa - jeśli rzeczywiście się nie uda, to będzie miał rację, a jeśli wręcz przeciwnie, to tym lepiej, nie? A teraz, dzięki Obsidianowi, zaczynam wreszcie iść za głosem serca, które od początku mówiło mi, że kickstarterowa rewolucja to coś wspaniałego. Rozum podpowiadał coś wręcz przeciwnego, ale w końcu i on przyznał, że może jednak jest szansa, żeby to wszystko zadziałało. Jestem gotów z niewiernego Tomasza przemienić się w gorliwego apostoła. Dlaczego się więc boję? Dlatego, że idzie wielka fala.
Star Citizen. W tym momencie już pewnie dobija do 80 milionów zebranych dolarów. To więcej niż wszystkie inne crowdfundingowe projekty razem wzięte, tak pi razy drzwi, nie chce mi się dokładnie sprawdzać, bo faktyczny stosunek nie ma większego znaczenia dla tego wywodu. Mniej więcej tyle jest i na tym poprzestańmy. Star Citizen to behemot. Tsunami. Potencjalny punkt zwrotny. Wóz albo przewóz. Jeśli ten gigant nie spełni pokładanych w nim nadziei, to zawalając się pod własnym ciężarem może pogrzebać całą ideę, w którą wreszcie jestem gotów bezwarunkowo uwierzyć. Może nie na zawsze, może nie do szczętu, ale ewentualna katastrofa Star Citizena może być taką małą globalną zagładą dla świata społecznościowych zbiórek. My, gracze, dobrze wiemy, że nawet po apokalipsie może być fajnie, ale... ale ja się właśnie boję. Boję się, że nie wyjdzie. Że my gracze stracimy zaufanie. Że twórcy gier stracą pewność siebie. Że w dialog wkradnie się dobrze uzasadniona niepewność. Że na naszych oczach rozsypie się najlepsza rzecz, która zdarzyła się w grach od... cholera, nie wiem czy nie od samego początku nawet. Crowdfunding już teraz jest alternatywą dla głównego nurtu i korporacyjnych fabryk gier. Już teraz odmienia oblicze branży i pozytywnie wpływa na tamte skostniałe struktury, rozluźniając je, prowokując, zmuszając do szukania innowacji i zmiany dotychczasowych punktów widzenia i założeń. I, kurcze, boję się, że to wszystko zostanie zmiecione przez tsunami wywołane przez Chrisa Robertsa, który sam pewnie pęka, że go to wszystko przerosło.Oczywiście, może się także okazać, że Star Citizen nie tylko będzie taki jak obiecywano, ale może i nawet jeszcze lepszy. I że zamiast pogrzebać rewolucję, jeszcze bardziej roznieci jej ogień. Ale... no wiecie, niewierny Tomasz, wieczny sceptyk i tak dalej. Jeśli wy możecie spać spokojnie mając przed sobą taką perspektywę, to wam zazdroszczę. Ja tam się boję. Za siebie i tych wszystkich, których z jakiegoś powodu nie przeraża coraz głośniejszy łoskot nadciągającej wielkiej fali.