Są takie gry, które chociaż obiektywnie uznaję za co najmniej dobre, tak nie mogę z obcowania z nimi wykrzesać więcej niż iskierki osobistej radości. Taką grą jest Eastward.
Są takie gry, które chociaż obiektywnie uznaję za co najmniej dobre, tak nie mogę z obcowania z nimi wykrzesać więcej niż iskierki osobistej radości. Taką grą jest Eastward.
Produkcja Pixpil przybliża nam realia postapokaliptyczego świata, w którym złotą erę ludzkości zamknęła bliżej niezidentyfikowana katastrofa, która zamknęła resztki przedstawicieli naszego gatunku w kilku oddalonych od siebie enklawach. Zaczynamy w podziemnym miasteczku, którego mieszkańcy żyją z wydobywania rozmaitego złomu oraz hodowania podziemnych roślin, co pozwala im przeżyć kolejne, coraz to trudniejsze lata. W tych okolicznościach wcielamy się w Johna i Sam, z których pierwszy jest ponurym milczkiem w średnim wieku, nieco ojcującym młodej sierocie o długich siwych włosach, która z czasem okazuje się być nie taką zwykłą przybłędą.
Szybko przekonamy się, że zrujnowana Ziemia kryje w sobie niejedną, nie dwie, nie trzy, a cały szereg tajemnic. Najważniejszą jest oczywiście pochodzenie czarnej substancji, która nadpływa niczym mgła nad cudem ocalałe osady, pochłaniając je w całości i nie pozostawiając po sobie śladu życia. „MIASIMA” bo o niej mówimy, to złowrogi prześladowca resztek ludzkości. Sytuacji nie poprawiają też zmutowane potwory, aktywujące się od czasu do czasy zmurszałe roboty bojowe czy inne przyjemnostki. No i jakie mają przeznaczenie autonomiczne laboratoria, na które się co jakiś czas natykamy? Jeżeli chcecie się przekonać, to czeka na Was nie lada wyprawa…
W Eastward poza oczywistym faktem stworzenia gry w stylu „retro”, widać inspirację wieloma klasykami wypuszczonymi na przestrzeni ostatnich kilku generacji. Dwójka bohaterów jest w widoczny sposób inspirowana Joelem i Ellie z serii The Last of Us (ten specyficzny vibe jest szczególnie czuć w segmentach obejmujących walkę z zombie i w zrujnowanym mieście), a sama podróż przez opuszczone laboratoria i dziwaczne społeczności jako żywo przywodzą na myśl jedną z najbardziej niedocenionych komercyjnie gier ostatnich dekad, a mowa tu oczywiście o Enslaved: An Odyssey to the West.
Sama rozrywka przypomina połączenie jRPG i mechaniki rodem z klasycznych odsłon serii Zelda. Akcję obserwujemy z widoku z lotu ptaka, walczymy z mobami, zbieramy rozmaite przedmioty, w tym nawiązujące do absolutnej klasyki bomby, które nie tylko pomagają nam w walce, ale możemy także niszczyć spękane ściany, odblokowując przejścia do ukrytych pomieszczeń. Poza tym dużą rolę pełni odkrywanie kolejnych zakamarków miasteczek które odwiedzamy – możemy zamienić parę słów z NPC, pohandlować czy popodziwiać krajobraz. Tutaj kryje się niestety słabość tej produkcji.
Ogromnym problemem Eastward jest bardzo powoli posuwająca się fabuła. Główny wątek w momentach w których przyspieszał potrafił mnie mocno zainteresować – z ciekawością pochłaniałem kolejne okruchy informacji o tym jak w tej chwili wygląda życie na powierzchni planety, co takiego stało się w przeszłości, co popchnęło świat ku zagładzie, a także na temat podziemnych ustrojstw, mechanizmów mogących prowadzić do nowej zagłady czy dwoistości głównej żeńskiej bohaterki. Tylko co z tego, skoro aby dobrnąć do wspomnianych okruchów fabuły, musiałem przebrnąć przez godziny wykonywania zupełnie trywialnych i bezsensownych misji.
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!