Wiedeńskiego Łącznika umieściłem na samym szczycie listy najbardziej wyczekiwanych gier planszowych ubiegłego roku. Po małych kilku miesiącach poślizgu wreszcie mam za sobą całą kampanię i z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że były to cztery naprawdę ekscytujące wieczory, pełne dyskusji, analizowania wskazówek i łączenia faktów. Nie wszystko w grze Ignacego Trzewiczka było jednak takie, jak sobie to wymarzyłem. Były też elementy, które mnie zaskoczyły, nawet mimo tego, że gra jest przecież oparta na doskonale znanym mi systemie Detektywa. I tak, słusznie grzałem się na Wiedeńskiego Łącznika jak plecy plażowiczów w lipcowy skwar nad Bałtykiem, ale pełny obraz jest taki, że nie było to moje najlepsze planszówkowe przeżycie poprzednich 12 miesięcy. Co zawiodło? Gdzie znalazłem margines na poprawę jakości? Postaram się to wyjaśnić w niniejszej recenzji.
O systemie Detektywa na łamach gram.pl pisałem już dwukrotnie - przy okazji recenzji tegoż właśnie Detektywa, który był prekursorem wspomnianej mechaniki, a także Diuny: Sekretów Rodu. Wiedeński Łącznik był drugą samodzielną grą planszową korzystającą z systemu. Jest on oparty o ponumerowane karty, które w swojej treści przedstawiają kolejne odkrywane fragmenty dochodzenia, a u ich dołu znaleźć można odsyłacze do kolejnych kart. I tylko w taki sposób można je odkryć. Każda karta oznacza jednak upływ czasu, a ten jest limitowany. Tym samym nie poznamy całej historii, nie odkryjemy wszystkich wątków. Działania trzeba skupić więc na tych, które wydają się najbardziej przydatne. W systemie tym zakochałem się od pierwszego wejrzenia, ale Wiedeński Łącznik pokazał, ile jeszcze potencjału się w nim kryje i jak pięknie można się nim bawić i go rozwijać.
Szpiegować każdy może
Tematycznie gra Ignacego Trzewiczka i Jakuba Poczętego jest bardziej ekscytująca niż oryginalny Detektyw. Być może to rzecz gustu, ale agenci wywiadu to jednak półka wyżej na konspiracyjno-śledczej drabinie niż specjalny zespół policjantów. Zostajemy rzuceni za linię wroga, operując w państwach bloku wschodniego w czasach zimnej wojny. Znajdziemy tu szeroko zakrojone historyczne odwołania, ale w scenariuszu napisanym przez Przemysława Rymera i Jakuba Łapota fakty mieszają się z fikcją. Ta druga jest rzecz jasna inspirowana prawdziwymi wydarzeniami - i bynajmniej nie wygląda to jak w telewizyjnych paradokumentach niskich lotów. Wiedeński Łącznik oferuje kawał intrygującej opowieści, w której każda kolejna sprawa wynika z poprzedniej. Nitka z pierwszej misji doprowadzi nas finalnie do kłębka w ostatniej, a po drodze zaliczy kilka podnoszących adrenalinę pętelek.
Każda misja w Wiedeńskim Łączniku to tak naprawdę osobny byt, który poradziłby sobie jako samodzielna historia. Występują w nich w dużej mierze odrębni bohaterowie (choć sporadycznie zdarzają się wzmianki o postaciach znanych z poprzednich misji), akcja każdej toczy się w innym państwie i koncentruje na innych wydarzeniach. Metawątek nakreślony jest wyjątkowo delikatnie. Zamiast stopniowo odkrywać jego meandry, przechodzimy niejako od jednego rozdziału do drugiego, a każdy oddzielony jest grubą krechą. Krechę tę wyznaczają działania operacyjne, które na podstawie zebranych podczas misji informacji sugerujemy naszym przełożonym z centrali. Zwykle chodzi o schwytanie jakiejś osoby, a naszym zadaniem jest wytypowanie tej, która potencjalnie stwarza największe zagrożenie lub stoi za wydarzeniami, które poznaliśmy w trakcie badania sprawy.
To, czego mi najbardziej brakuje, to spektakularne zwieńczenie całej kampanii. Ostatnia misja ma w gruncie rzeczy taki sam charakter jak wszystkie pozostałe. Nie znajdziemy w niej wielu nawiązań do wcześniejszych operacji (co nie znaczy, że nie ma ich wcale), dostajemy za to nowych bohaterów, na których koncentruje się akcja i nasze działania wywiadowcze. Miałem wrażenie, jakby była to tylko jedna z kolejnych misji, a nie wielki finał. Owszem, historia badana przez nas od początku dobiega końca, ale po złożeniu ostatniego raportu brakuje jakiegoś porządnego efektu wow. Zamiast potężnych fanfar dobywają się co najwyżej nieśmiałe pobrzdękiwania. Takie wrażenie pozostawił po sobie Wiedeński Łącznik. Tym większa szkoda, że finał nie dotrzymał kroku temu, jak przebiegały kolejne scenariusze, gdyż te trzymały naprawdę wysoki poziom.
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!